wtorek, 22 stycznia 2008

ROZDZIAŁ VIII

VIII. Kolejny bezpłodny dzień przepełniony bezcelowością. Snuję się deptakiem swojego więzienia, nazywanego przez wszystkich miastem, państwem, kontynentem, kulą ziemską a dalej światem. Mijam szarych współwięźniów ubranych w pasiaki które nazywają np. garniturami czy żakietami. Posępnie, jak po sznurkach chodzą jakby zakodowanymi wcześniej drogami, z oczyma wpatrzonymi w bezkresną pustkę otaczającej iluzji. Inni siedzą grzecznie w swoich celach - to znowu ponoć biura, sklepy czy hale. Wykonują tam co dzień te same czynności, jak roboty, bezuczuciowe maszyny, mające jeden określony cel, którego nie mogą stracić z oczu, tylko w tedy są przydatni...
Cóż za okrutna wizja więzienia idealnego. Więzień który nie ma świadomości że jest więźniem, więzienie które nazywa światem, cela którą nazywa biurem. Zaplanowane czynności nazywane spontanicznością, zakodowane myśli nazywane pragnieniami, wreszcie podporządkowanie nazywane wolą! Gdzie jest granica między więźniem a wolnym człowiekiem, skoro nie wiadomo jak wygląda wolny człowiek? Skąd wiedzieć że robimy to na co właśnie sami mamy ochotę, skoro zamazano znaczenie pragnień i zdetronizowano je do jednego słowa – odpoczynek!
Idę tak z dłońmi w kieszeniach w swoim pasiaku, mijam szare karcele, przede mną stąpa szary mężczyzna trzymający za rękę szarą kobietę. Siadam na ławce i przyglądam się dalej tej parze, z ich twarzy można wyczytać banalną treść – chcieć jeść; chcieć pić; chcieć spać bo rano musieć wstać. Przytłaczająca i ponura rzeczywistość. Rozkładam ręce na oparciu ławki, głowę spuszczam w dół, lekko nią kręcąc. Po policzku spływa mi łza, paznokcie zaczynają się wrzynać w lakierowane drewno, czuję niesamowite ciśnienie powoli nadymające mi głowę, wybucham...
Rzucam się z ławki przed siebie, na oślep, biegnę, krzyczę, skaczę ale ta tępa masa nazywająca siebie ludźmi nie jest w stanie tego dostrzec. Trąca co poniektórych, to ramieniem, to dłonią, lecz oni tylko bezwładnie odlatują, wracając czym prędzej na wcześniej obrany kurs. Coraz mocniej utwierdza mnie to w przekonaniu że to jakiś żart lub że jestem w szpitalu dla obłąkanych, że zaraz pojawią się sanitariusze czy strażnicy by mnie uspokoić!!! Nie mogę powstrzymać narastającego podniecenia, wpadam w coraz większy szał...
Chwytam do ręki pierwszy lepszy badyl leżący na ziemi, podbiegam do najbliższego mężczyzny i z całej siły biję w kolana. Upada, lecz bez grymasu bólu, nie mogąc się podnieść, czołga się dalej we wcześniej obranym kierunku. Przystaję na chwilę zdziwiony, patrzę z niedowierzanie. W końcu podchodzę do niego, staję nad nim w rozkroku i biję kilka razy w plecy, zwalnia, ale dalej posuwa się na przód. Z całej szarości daje się teraz dostrzec jeden kolor, przepiękna czerwień, czerwień krwi! Wypływa z jego pleców zaczynając przebijać się przez materiał. Już nie z furią, lecz z zachwytem w oczach biję dalej, czuję się jak artysta, malarz tworzący dzieło. Mężczyzna czołgając się zostawia za sobą różany ogon, odbija czerwone dłonie na asfalcie, z ust broczy krwią, po czym rozsmarowuje ją brzuchem i nogami formując niepowtarzalne wzory.
Postanawiam zwieńczyć dzieło, robię kilka kroków w przód i z niezwykłą precyzją uderzam w środek czaszki, kilka razy, tak by wypłyną mózg. W końcu się udaje!!! Pełen entuzjazmu przyglądam się tej chyba jedynej prawdziwej i niebanalnej części krajobrazu, jedynej w tak ciepłych kolorach. Nikt oprócz mnie nie zwraca na to uwagi, ale to nie ważne, ważne że ja nareszcie widzę coś prawdziwego! Obchodzę dookoła tę dziwną, ale realną formę sztuki... Kurwa!!! Coś jest nie tak!!!
Nachylam się nad roztrzaskaną głową mężczyzny, odłamuję kawałki czaszki tak by przyjrzeć się dobrze jego mózgowi, w końcu rozbrajam tarczę chroniącą ten skarb człowieka. Wsuwam dłoń do środka, tak by wyjąć mózg w możliwie jaj największym kawałku. Udaje się. To co wcześniej ledwo dostrzegałem przez zakrwawione włosy i części popękanej czaszki jest teraz w mojej ręce. Przecieram rękawem, jest tam coś w rodzaju tabliczki, spluwam jeszcze i poleruję aby dokładnie odczytać napis. Po chwili udaje mi się to doczyścić i czytam na głos – „MADE IN CHINA”. Kurwa, nie wiem czy mam się śmiać czy płakać!?
Nie wiem ile czasu minęło, minuta, godzina, dzień czy tysiąc lat, wiem tylko że siedzę teraz na wielkiej stercie ludzkich ciał i płaczę, wokoło porozrzucane są mózgi z tym samym napisem – „MADE IN CHINA”. I dopiero teraz widzę że wszystkie te ciała mają, bądź raczej miały moją twarz. Tylko czy to wszystko jest mną? Albo inaczej – czy ja, jestem tylko tym?

Brak komentarzy: