wtorek, 22 stycznia 2008

ROZDZIAŁ III

III. Stoję przed lustrem, wpatruję się w swoje odbicie, próbuje odnaleźć chociaż mały aspekt człowieczeństwa. Człowieczeństwa tek dokładnie nakreślonego przez cały okres panowania istoty ludzkiej na ziemi. Po chwili dostrzegam ową cząstkę tak upragnionego plastiku, upragnionego, ale czy przeze mnie? Nie mogę znieść tych oczu, samych w sobie zakłamanych, od teraz jestem sztuczny. Mogę przykleić na tę śmieszną twarz uśmiech, grymas bólu, a nawet smak rozkoszy. Tak, tam w lustrze jestem kimś innym, kimś zupełnie sobie przeciwnym, zadziwiające z jaką łatwością mi to przyszło. Jednocześnie czuję ulgę że to tylko odbicie, czuję nienawiść do tego odbicia, jest wszystkim czego tak bardzo nienawidzę. Czy ja tak naprawdę mogę wyglądać? Wzbiera we mnie złość, nie mogę opanować wypełniającego mnie gniewu, do samego siebie, do swojego dokładnego odbicie, zupełnie jednak różniącego się ode mnie. Tam w lustrze się uśmiecham, albo raczej szyderczo i wzgardliwie przekrzywiam wargi. Zastanawia mnie dlaczego, mimo że ja ani drgnę, moje odbicie zaczyna się poruszać? Nie, nie wolno mu, ja tylko o tym pomyślałem, niech ono przestanie! Przestań się śmiać, przestań nie wolno ci! Uderzam, moja ręka przenika szkło i trafia tę nie znaną mi już osobę. Uśmiech jednak nie znika z jego twarzy, śmieje się jeszcze głośniej, coraz wyraźniej go słyszę. Uderzam ponownie, nie mogę opanować rąk, tłukę z całej siły. Zaciskam palce na jego szyi, czuje jak paznokcie przebijają skórę, po palcach płynie już kojący, ciepły płyn, krew. Staram się rozszarpać mu policzek, coraz więcej krwi, powoli widzę, wyłaniające się z za purpury białe zęby, zaciśnięte, pękające jak by od siły zacisku. Przenoszę obie dłonie wyżej, tak by móc nakierować kciuki na oczy. Zaciskam palce, wrzynam się pod skórę z tyłu głowy, kciuki powoli zanurzają się w oczodoły, coraz głębiej, chyba sięgnąłem już mózgu, tak, jestem już chyba dość głęboko! Dlaczego on nawet nie próbuje się bronić? Drażni mnie to że dalej usiłuje się uśmiechać, nie mogę tego znieść! Z pod lustra biorę jakąś buteleczkę z wodą kolońską i walę na oślep, po głowie, czole, zewsząd wypływa krew, on nie ma już twarzy.
„Cały step bym podpalił, aby znaleźć jedną flaszkę” – muszę mniej pić. Pogubiłem się, to jest zbyt skomplikowane, ja nie daję już rady! Kim była ta postać w lustrze? Co rano ją zabijam, a nawet nie wiem kto to, albo co to jest? Martwię się że ze mną jest coś nie tak, że jestem nazbyt inny, czy ja naprawdę muszę wariować, aby wyglądać na normalnego? Tak – zwariowałem, by znormalnieć! Dlaczego w tym świecie, myśli innych, mają być jakimkolwiek wzorcem? Czy w ogóle można myśleć inaczej? Dlaczego ktoś ma prostować moje myśli, jaką ma pewność że nie są one właśnie prawidłowe? Dlaczego mam się kulić jak pies, opuszczać uszy, odwracać wzrok? Niech patrzą, niech wszyscy patrzą, tak do cholery wygląda jednostka. Ja chcę być po prostu jednostką, niezależną, nie umieszczaną w żadnych ramkach! Do cholery czy każdy musi być już gotowym obrazem, bez prawa do namalowania siebie, do dołożenia nawet małej kreski? Chcę być płótnem, pozwólcie mi nim być! Chcę być malarzem, stwórcom dla samego siebie! Nie chcę, nie muszę pytać nikogo o zgodę. Jeżeli nawet to ma być iluzja, to w takiej iluzji pragnę żyć, przecież nawet moja prywatna iluzja, jest lepsza od całej rzeczywistości..!
Siedzę nad rzeką, teraz jest dobrze, sam, tylko ja i szum wody. On jest cudowny, jemu nikt nie rozkaże być cicho, przenika mnie, płynę razem z nim. Słyszę śpiew ptaków, mogę latać, patrzeć na wszystko z góry, na siebie samego. Czuję dziwne ciepło, coś we mnie w środku zaczyna szaleć, padam na plecy, palce wbijają się w ziemię, i dłonie poczynają przypominać kształtem pięści. Coś ze mnie się uwalnia, wychodzi przez nozdrza, usta, oczy, nie mogę oddychać. Szarpię się z tym, nie mogę opanować, utrzymać tego w sobie, wiem że powinno tam zostać. To coś zaczyna przybierać kształt człowieka, za zdumieniem stwierdzam że to ja. Może trzeba poczuć ból żeby uosobić siebie prawdziwego? Dyszę leżąc na ziemi, a jednocześnie stoję nad sobą, jest mi dobrze, czuję się wolny. Powinienem czuć strach, nie co dzień coś ze mnie wychodzi, ale tego mi było trzeba. Teraz jestem wolny, teraz mogę zrobić wszystko, nikt nie powie mi że to nie tak. Papieros, dawno nie paliłem, poczęstuję siebie papierosem, na pewno chce mi się palić. Jestem z sobą sam na sam, palimy sobie spokojnie, nic nas nie interesuje. –Dlaczego wyszedłeś?- pytam po chwili milczenia. – Nie mogłem już w tobie wytrzymać, nie mogłem już wytrzymać z tobą, nie chcę już tam wracać- troszkę mnie to przeraziło. Przecież my stanowimy jedność, on nie może mnie tak po prostu zostawić, ja sam nie dam rady. Ja nie mogę przed sobą uciec, nie pozwalam sobie! Zabierz mnie ze sobą, nie zostawiaj proszę, to dzięki tobie jakoś funkcjonuję na tym popapranym świecie! Nie możesz mi tego zrobić, i uświadamiam sobie że to ja sam chcę przed sobą uciec. Czy naprawdę jestem taki słaby i żałosny, że nawet siebie nie potrafię zatrzymać? Czy naprawdę jest ze mną aż tak źle, że dopiero musiałem dosłownie wyjść z siebie i sobie to uświadomić? A może powinienem pozwolić sobie odejść? Nie, ty mnie potrzebujesz, jestem twoją maską, jestem twoją osłoną przed światem. Świat nie może cię takiego zobaczyć, on jest zbyt pusty, sam nic tam nie zdziałasz! Posłuż się mną, będę tylko naczyniem, lalką wypełnioną poznaniem, a na zewnątrz, będę tylko sobą, nikt się nie zorientuje że we mnie jesteś. Tak to ma jakiś sens, będziemy tu przychodzić i w tedy będziesz wolny, ale tam musisz się ukrywać we mnie! Zrozum, to nie jest takie proste, nie widziałeś ich oczu, nie czułeś tego całego smrodu, tego swądu przeciętności, to nie jest takie kolorowe jak tutaj. Tam jest inny świat, tu jesteśmy tylko my, ale tam jest strasznie, bez siebie nie przetrwamy tam długo! Zrozum kurwa, to tak nie może być!
Znowu poczułem ciepło, moja postać zaczęła się rozpływać, a potem ból, gdy ów płyn począł wypełniać mi usta, nozdrza, nos. Pochłaniałem siebie na nowo, już było w porządku.
Obudziłem się, było ciemno, szum drzew, szum rzeki, tylko ptaki nie śpiewały. Cholernie bolała mnie głowa, obok mnie pusta flaszka, resztka drugiej jeszcze w dłoni. Leżałem na kamieniach, wszystko mnie bolało. Muszę iść do domu, muszę się normalnie przespać, odpaliłem papierosa, mach za machem, łyk za łykiem, krok za krokiem, do domu, do starych paranoi, do siebie.

Brak komentarzy: