wtorek, 22 stycznia 2008

ROZDZIAŁ II

II. I rozpostarły się nadeń czarne skrzydła, lecz czerni takiej nie było dane mu dostrzec nawet w najmroczniejszych snach czy najodleglejszych zakątkach jego paranoi. Nie wiedzieć czemu biegł w panice przed siebie, nie rozumiał, dlaczego ucieka przed czymś na co tak długo czekał? Krok za krokiem, coraz szybciej, ale na twarzy jego rysował się uśmiech. Chciał się dobrze przyjrzeć, chciał zapamiętać ten widok, nie mógł tylko zatrzymać nieokiełznanych w tym momencie nóg. Rozłożył ręce, na portret owych podążających za nim skrzydeł, marzył, że wzniesie się w powietrze i wraz z tą bestią, aniołem, czy jakkolwiek można by to nazwać, poszybuje gdziekolwiek, byle dalej od rzeczywistości. Jak szaleniec krzyczał, śmiał się, płakał. Wokół niego wyrastały coraz to następne drzewa, pomyślał, że nigdy nie widział tak ogromnych drzew... Ale nie, nie mógł teraz o tym myśleć, musiał przenikać ciemność, musiał zapamiętać jej każdy szczegół, tak by móc ją zawsze odtwarzać, by mógł, kiedy tylko zechce zatapiać się w niej. Coś jest nie tak, pomyślał... Nagle wyrasta przed nim coś o bliżej nie określonych kształtach, niby płynna postać, przelewająca się jakby z naczynia do naczynia, nigdy nie dochodząc do żądanej formy. Próbował to odgonić, pozbyć się, chociaż ominąć, tak by nie trwonił na to swojej uwagi. Jak z reflektorów z tego nowego tworu uderzyło światło, zaślepiało mu oczy, nic już nie widział.
Cholera, moja głowa – pomyślał jednocześnie spuszczając rękę na podłogę w poszukiwaniu wody mineralnej, był pewien, że wczoraj ją tu stawiał. – Jest – szybko pochłoną kilka łyków. Odłożył butelkę i zaczął rozglądać się za papierosem. Papieros to była najważniejsza część pobudki, nienawidził podnosić się z łóżka bez uprzedniej dawki nikotyny. Pluł sobie w brodę za to co rano, wiedział że to niby nie zdrowo, ale to samo mógł pomyśleć o wczorajszej flaszce. – Jest papieros.... ale gdzie ja znowu podziałem ognia, nie chcę, nie, nie... Tak, zapalniczka jest w spodniach, za cholerę nie chcę się tam sięgać, ale co zrobić? Podczas sięgania po pazalkę odnajduję wzrokiem mały ratunek, klin albo jak dobrze pójdzie nawet dwa. Powoli się zwlekam, odsuwam z pod stóp zgwałconą gazetę, głowa ciąży, przeraża mnie myśl o kolejnym bezpłodnym dniu. Kolejny papieros, tym razem popity pozostałością wczorajszej wódki, zaczynam wracać do życia, jak dobrze. Mój pokuj wcale tak źle nie wygląda, jutro posprzątam, nic się nie stanie. Oszukuję się, nazywając to „artystycznym nieładem”, muszę przyznać z całkiem niezłym rezultatem. Staram się niczego nie nadepnąć podczas wychodzenia z pokoju, czasem jest to trudne, mógłbym to pieszczotliwie przyrównać do porannej gimnastyki, tak, w oszukiwaniu siebie jestem całkiem niezły. Śniadań nie jadam, a przynajmniej bardzo rzadko, po co, skoro po nocach nie śpię, w nocy mam na wszystko czas.
Muszę znaleźć pracę! Tak, dziś znajdę pracę, przecież potrzebuję pieniędzy, muszę za coś żyć. Ale co to za życie gdy trzeba pracować, jakoś cały entuzjazm ze mnie spływa. Posiedzę jeszcze chwilę, mam czas, nic ani nikt mnie nie goni, no może z wyjątkiem tego twora z mojego snu. Zastanawiam się, nie pierwszy raz, co mógłbym robić w tym moim tak zwanym życiu? Albo mojej wegetacji, to chyba trafniejsze określenie. Znowu myślę, że chętnie porysowałbym węglem, głupie, i co mi to da? Z tego nie da się żyć, ewentualnie moje paranoje znalazłyby ujście, ale przyzwyczaiłem się do tych paranoi, sam nie wiem? Nigdy nic nie wiem, nie wiem co mam z sobą zrobić, kiedyś miałem pracę, ale jej nienawidziłem, uwielbiałem tylko wypłaty. Może coś sprzedać? Musiałbym zacząć sprzedawać siebie, i tak nie wiem czy ktoś by się skusił, co ja w ogóle piepszeę? Dlaczego zawsze dochodzę do takich absurdów? Muszę wyjść, przewietrzyć się, pooddychać tym względnie świeżym powietrzem. Ubieram się w te same ciuchy co dzień wcześniej, nie licząc bielizny, i do łazienki. Patrzę w lustro, jak ja wyglądam? Tak jak by mnie to dziwiło, wyglądam jak co rano, jak szmata. Oczy jak bym ćpał kilka dni, włosy przetłuszczone, muszę je kiedyś umyć. Doprowadzam się do porządku i w drogę. Ale dokąd? I znowu nie wiem, więc kieruję się w stronę miasta. Wzrok wbity w asfalt, śledzący każdy paproch... Czasem chciałbym być takim paprochem, ktoś by mnie po prostu rozdeptał i było by p[o krzyku, albo zawiałoby mnie w jakiś ciemny kąt, gdzie nikomu bym nie zawadzał. Ale to by było za łatwe, na tym świecie nic nie może być proste i oczywiste. Dlaczego wszystko musi mieć swój początek i koniec? Dlaczego nie może być po prostu „teraz”? Widzę wiatr, wiem że to dziwne, ale ja widzę. Kiedyś chciałem być wiatrem, ale on chyba ma za dużo obowiązków, nie wiem czy dałbym radę.
Z głową wypełnioną podobnymi bzdurami dochodzę do miasta. Lubię to miasteczko, jestem tu od zawsze, nie wiem, może boję się wyjechać... Boję się ludzi, masy ludzi, takich na ulicy, prostych, bezpłciowych, trzeźwych do przesady, albo nazbyt napojonych swoją siłą, czy władzą. Tak samo boję się wielkich budowli, bloków, masy bloków, betonowych kloców, przytłaczają mnie takie widoki. Mażę o chatce w górach, z dala od tego całego zgiełku, od problemów, złych oczu, cholera, jak ja nienawidzę... nawet sam nie wiem do końca czego!!!
„Wychodzi procesja, stu oka bestia” – tak, szukają tylko inności aby ją napiętnować. Czuję się napiętnowany, a najciekawsze jest to, że z takim „piętnem” jest mi dobrze, tak mi się wydaje. Idzie następny „napiętnowany”, jasne że nie mam drobnych. I znowu będzie piepszył jaki to on nie jest dla mnie kolega i ile to żeśmy razem nie wypili, nie trawię takich ludzi! Ledwo kilka razy w życiu z nim rozmawiałem, i słyszę „poratuj, kolego, złotówki mi brakuje do winka”, mi też brakuje! Ale grzecznie odpowiadam że nie mam i już znam następne pytanie – „ to może masz chociaż papiruska?” A dam mu tą fajkę, zawsze częstuję jak mam. Jeszcze tylko „powodzenia” na koniec i po inteligentnej rozmowie, w końcu. Idę dalej, odpalam sobie papierosa, „stu oka bestia” znowu wodzi wzrokiem, niby obok, że niby nie na mnie. Czy oni całe życie siedzieli w piwnicy, czy w kościele, człowieka nie widzieli? A może oni nie widzą we mnie człowieka? Może jestem takim tworem jakie widuje w snach? A jeżeli tak? To czemu nie uciekają, tylko się gapią? Może dopiero będę takim tworem i wtedy wszyscy uciekną i zostawią nie w spokoju? A może zawsze będę tylko takim śmiesznym czy dziwnym okazem albo wybrykiem? Tak, o bestii mogę sobie pomarzyć.
Kierunek - ławka. Będę siedział, i sobie myślał, o wszystkim i o niczym, to potrafię najlepiej. Czemu nie mogą mi za to płacić? To by było życie, może miałbym czas nawet kogoś pokochać? Kochałem już kiedyś kogoś, zrobiłbym dla niej wszystko, ale jak zwykle potrafiłem tylko mówić. Jakoś jej to nie wystarczało, ale ja sam z sobą ledwo wytrzymuję, dziwię się, że jeszcze pozwalam sobie kroczyć po tej ziemi. Może powinienem to zakończyć? Może tak było by lepiej i dla mnie i dla innych? Kiedyś takich jak ja nazywali bumelantami, teraz raczej darmozjadami. A czy ja kogoś o coś proszę!!!?? Mam gdzieś te wszystkie ręce niby w pomocy wyciągnięte, z palcami zakończonymi szubienicami, aby w odpowiednim momencie zniewolić człowieka. Aby człowiek czół że musi za coś zapłacić, za coś dziękować, nie zgadzam się do cholery, nieee!!!!! Zostawcie mnie, cholera, przecież ja wam nic nie obiecywałem! To nie ja widziałem w sobie lekarza, prawnika, księdza, czy chociaż by strażnika miejskiego! Ja nic wam nie obiecywałem, to są wasze oczekiwania, nie moje! Przestańcie krzyczeć na mnie, przestańcie patrzeć, przestańcie mnie chcieć!!! Ja was nie chcę, ja was o niż nie prosiłem!!!!! Muszę się napić, muszę się odciąć, muszę zniknąć, chociaż na chwilę, nie patrzcie na mnie proszę. Ja idę inną drogą, ja nie chcę tam gdzie wszyscy. Muszę się schować.
Siedzę skulony pod ławką, już jest dobrze, zmniejszyłem się, nie widzą mnie. Nie jestem większy od źdźbła trawy, mogę podnieść dumnie głowę bez strachu że mi ją ktoś odetnie. Ale czy to ma jakiś sens? Chyba powinienem wydrapać się na ławkę i wrócić do normalnych rozmiarów, ale nie do normalności! Weź się w garść, musisz! Ale jeszcze chwilę pobędę maluczki, małą chwileczkę. Nie, muszę wstać i po prostu iść, przed siebie. Tak, do sklepu po piwo, to mi pomoże.
Idę z piwem, obok rzeki, jest spokojnie, nikogo nie ma, jest pięknie, papieros za papierosem, tak. Jedno małe piwko i od razu lepiej, tylko jak długo będę się tak leczył? Do póki pomaga, to chyba dobrze, ale już wiem że na jednym się nie skończy. Pytanie tylko czy ja w ten sposób skrzywiam rzeczywistość, czy prostuje już zakrzywioną? Wracam do domu, tam jeszcze popracuję na rzeczywistością.

I rozpostarły się nadeń czarne skrzydła....

Brak komentarzy: