niedziela, 18 listopada 2012

Jebne Wielkie Nic!


Niech mnie ktoś zabije, nie wiem, niech pierdolnie mnie auto, niech zatłuką mnie jakieś łyse ciule... choć pewnie większą szanse mam na zadławienie się piwem. Piwo... właśnie się skończyło i co teraz, jedyna słuszna droga – kiosk – piwo – dom. „Dom”, zwykły pokój z kiblem, zaszczany przez koty i psa, już przyzwyczaiłem się do tego smrodu, pewnie podobnie śmierdzę ale jakoś nikt mi jeszcze tego nie wytkną. Siedzę na krześle z pustą butelką piwa i patrze przez okno, na świat który tak mnie mierzi. Na oko wygląda to pięknie, słońce świeci, ptaszki śpiewają, liście jabłoni lekko tańczą na wietrze, dlaczego boje się nawet otworzyć to okno? Nawet nie podnoszę rolet, tak naprawdę widzę tylko część tego świata, boje się chyba ze jeżeli wpuszczę tu więcej słońca nie wytrzymam jego blasku a może po prostu wiem ze na ten „blask” nie zasługuje. Może sam siebie umieściłem w tym szarym przedziale, w blasku przytłumionym, w blasku nijakim, zapomnianym i prywatnym. I nie wiedzieć czemu płacze, nagle, z dupy strony, może przez brak piwa a może to coś więcej, może to świat wyciska mnie jak cytrynę czy inny pieprzony owoc. Taa, cały świat usiadł mi na karku, usiadł i nie chce wstać, dlaczego kurwa ja zawsze muszę mieć tyle na głowie, dlaczego wszystkie poszarpane myśli upatrzyły sobie właśnie moją głowę by w niej urządzać sobie dzikie orgie?
Co dzień wypuszczam z dłoni coś co nigdy do mnie nie należało, może to jest powód? Czy codzienna utrata czegoś do czego nigdy nie miało się prawa może tak boleć? Gdybym chociaż wiedział co takiego codziennie wypuszczam i za czym tak tęsknie, ufff... jak można tęsknić za czymś czego nigdy się tak naprawdę nie miało i co to do cholery jest?!? I teraz niech ktoś mi powie co jest nie tak, kto tak nasrał w mojej głowie ze ów smród przeszkadza mi normalnie myśleć?!? Smród w którym się pławie, smród który przypomina mi że żyje... a może jestem tym smrodem, to miało by sens... Tak, sam śmierdzę i jestem smrodem istnienia, jestem fundamentem bytu gównianego świata, latryna „boga” który nigdy nie będzie większy ode mnie, tyle wiem, zawsze będę większy od czegoś co nie istnieje, jebane „wielkie nic”... to ja.

Gówniana barykada...


Piwo zakrapiane łzami, to teraz mój napój, moje lekarstwo które chciałbym by okazało się śmiertelnie trujące. Płaczę rozmawiając z butelką piwa bo tylko ona pozostała, ta butelka słucha, przytakuje, nie przerywa mi, jest zajebistą słuchaczką, szkoda że przyszła tylko z jedną koleżanką bo urządził bym sobie prawdziwą konferencję. Z resztą w drodze z pracy rozmawiałem już z jedną ale tamta szybko się mną znudziła i uciekła, jakby pusta w środku, w ciemności przydrożnego kosza na śmieci, nawet tam było jej lepiej niż ze mną... jakoś mnie to nie dziwi. Wiem że butelka nie zdradzi nikomu o czym piszą moje łzy, ufam jej, mogę jej powiedzieć wszystko i tylko przed nią się nie wstydzę, tylko w jej obecności myśląc o sobie nie czuję obrzydzenia i pogardy wobec siebie... jednak nie... czuję to wszystko, ale jej to nie przeszkadza. Jestem wściekły na siebie że przez prawie 30 lat życia na tym popierdolonym świecie ulepiłem taki gówniany twór, takiego gównianego człowieka jakim jestem. Przecież miałem tyle czasu, kurwa prawie 30 lat!!! Jest ktoś kto wie jaki jestem naprawdę, wie jaki mam naprawdę charakter i co najlepsze, gdyby chciał, mógł by złamać mnie w kilka sekund, zgnieść jak robaka, sprawić że w momencie rozpłakałbym się jak dziecko...

Bo ja kurwa nie jestem twardy!!!

Nie mam mocnej psychy!!!

To wszystko to otoczka z zaschniętego gówna a ja jestem tam w środku, mały, płaczliwy kurwa chłopiec, miękki, przerażony i gnijący.