wtorek, 22 stycznia 2008

KRZYKI

WSTĘP

„Od początku wmawiają nam że możemy osiągnąć wszystko o czym tylko zamarzymy, że wszystko jest w naszym zasięgu. Niby możemy do czegoś dążyć, coś poznawać i faktycznie, możemy. Ale po jakimś czasie, jakby ktoś kamieniem wali nas w głowę i uświadamia że to wszystko nie ma tak w gruncie rzeczy sensu. Tak, możemy rysować sobie naszą przyszłość w przeróżnych barwach, możemy upajać się myślą że będziemy coś znaczyć. Tyle że barwy którymi się posługujemy są z góry ustalone, tam gdzie wstawimy np. czerwień, już wcześniej zaznaczono błękit, czy jakikolwiek inny kolor. Upajamy się swoją indywidualnością, wolnością, nawet nie wiedząc o tym, że tej wolności mamy tylko tyle ile nam dano, że tak naprawdę, to nie my decydujemy.”

Montano la Costa

ROZDZIAŁ I

I. Patrzę na świat jak na obraz, tak w tym momencie jest on dla mnie tylko obrazem. Ja go tworzę, to ja teraz rządzę pędzlem życia, jestem twórcą istnienia. Stoję dumnie przed stelażem w głupiej czapce, paletą w dłoni i długim papierosem w ustach. Jak szpadą ciskam w płótno pędzlem, dodaję nowe kolory, kreski, podkreślam wszystkie najważniejsze detale. Jestem dumny z tego co powstaje, na twarzy mojej rysuje się uśmiech, w oczach szaleńczy zapał do tworzenia. Tak, stworzyłem idealną krainę, można nazwać to rajem czy utopią. Sam jestem zauroczony harmonią, nie ma tam nic zbędnego, wszystko się z czymś łączy i z czegoś wynika. Jeszcze tylko rama, mam odpowiednią, dawno ją przygotowałem, wygląda tak jakby z niej spływał ten obraz. Ogarniam całość wzrokiem, tak, to jest to....
W tym momencie powinienem odejść i zostawić tę wizję świata, ale coś mnie tchnęło aby jeszcze ulepszyć dzieło. Więc kontynuowałem. Wszystko zaczynało się zlewać, myśl wpływała na myśl, jedna przytłaczała drugą. Kolory traciły swój wdzięk, przypominały teraz raczej plamy na obrusie. Tak, zdawało się bez końca, każdy ruch pędzla był uderzany następnym, chcącym go poprawić, a w rzeczywistości niszcząc go. Przebiłem płótno, wszystko przepadło, w amoku już zanurzony, teraz trzymając prawdziwą szpadę, bez bólu tnę dalej. Zniszczone, padam na kolana, płaczę, została tylko rama, reszta w strzępach. Odwracam się i odchodzę, chcę zapomnieć.
Gdybym miał dla siebie choć odrobinę szacunku, schowałbym to „dzieło” tak, by żadne oczy go nie dostrzegły, wzią bym ramę i zaczął od nowa. Ale nie, ja zostawiłem go na widoku, tak by każdy mógł mu się przyjrzeć i go zapamiętać. Tak by, kto tylko zechce, mógł się na nim wzorować...
Czy jestem godzien miana artysty?

ROZDZIAŁ II

II. I rozpostarły się nadeń czarne skrzydła, lecz czerni takiej nie było dane mu dostrzec nawet w najmroczniejszych snach czy najodleglejszych zakątkach jego paranoi. Nie wiedzieć czemu biegł w panice przed siebie, nie rozumiał, dlaczego ucieka przed czymś na co tak długo czekał? Krok za krokiem, coraz szybciej, ale na twarzy jego rysował się uśmiech. Chciał się dobrze przyjrzeć, chciał zapamiętać ten widok, nie mógł tylko zatrzymać nieokiełznanych w tym momencie nóg. Rozłożył ręce, na portret owych podążających za nim skrzydeł, marzył, że wzniesie się w powietrze i wraz z tą bestią, aniołem, czy jakkolwiek można by to nazwać, poszybuje gdziekolwiek, byle dalej od rzeczywistości. Jak szaleniec krzyczał, śmiał się, płakał. Wokół niego wyrastały coraz to następne drzewa, pomyślał, że nigdy nie widział tak ogromnych drzew... Ale nie, nie mógł teraz o tym myśleć, musiał przenikać ciemność, musiał zapamiętać jej każdy szczegół, tak by móc ją zawsze odtwarzać, by mógł, kiedy tylko zechce zatapiać się w niej. Coś jest nie tak, pomyślał... Nagle wyrasta przed nim coś o bliżej nie określonych kształtach, niby płynna postać, przelewająca się jakby z naczynia do naczynia, nigdy nie dochodząc do żądanej formy. Próbował to odgonić, pozbyć się, chociaż ominąć, tak by nie trwonił na to swojej uwagi. Jak z reflektorów z tego nowego tworu uderzyło światło, zaślepiało mu oczy, nic już nie widział.
Cholera, moja głowa – pomyślał jednocześnie spuszczając rękę na podłogę w poszukiwaniu wody mineralnej, był pewien, że wczoraj ją tu stawiał. – Jest – szybko pochłoną kilka łyków. Odłożył butelkę i zaczął rozglądać się za papierosem. Papieros to była najważniejsza część pobudki, nienawidził podnosić się z łóżka bez uprzedniej dawki nikotyny. Pluł sobie w brodę za to co rano, wiedział że to niby nie zdrowo, ale to samo mógł pomyśleć o wczorajszej flaszce. – Jest papieros.... ale gdzie ja znowu podziałem ognia, nie chcę, nie, nie... Tak, zapalniczka jest w spodniach, za cholerę nie chcę się tam sięgać, ale co zrobić? Podczas sięgania po pazalkę odnajduję wzrokiem mały ratunek, klin albo jak dobrze pójdzie nawet dwa. Powoli się zwlekam, odsuwam z pod stóp zgwałconą gazetę, głowa ciąży, przeraża mnie myśl o kolejnym bezpłodnym dniu. Kolejny papieros, tym razem popity pozostałością wczorajszej wódki, zaczynam wracać do życia, jak dobrze. Mój pokuj wcale tak źle nie wygląda, jutro posprzątam, nic się nie stanie. Oszukuję się, nazywając to „artystycznym nieładem”, muszę przyznać z całkiem niezłym rezultatem. Staram się niczego nie nadepnąć podczas wychodzenia z pokoju, czasem jest to trudne, mógłbym to pieszczotliwie przyrównać do porannej gimnastyki, tak, w oszukiwaniu siebie jestem całkiem niezły. Śniadań nie jadam, a przynajmniej bardzo rzadko, po co, skoro po nocach nie śpię, w nocy mam na wszystko czas.
Muszę znaleźć pracę! Tak, dziś znajdę pracę, przecież potrzebuję pieniędzy, muszę za coś żyć. Ale co to za życie gdy trzeba pracować, jakoś cały entuzjazm ze mnie spływa. Posiedzę jeszcze chwilę, mam czas, nic ani nikt mnie nie goni, no może z wyjątkiem tego twora z mojego snu. Zastanawiam się, nie pierwszy raz, co mógłbym robić w tym moim tak zwanym życiu? Albo mojej wegetacji, to chyba trafniejsze określenie. Znowu myślę, że chętnie porysowałbym węglem, głupie, i co mi to da? Z tego nie da się żyć, ewentualnie moje paranoje znalazłyby ujście, ale przyzwyczaiłem się do tych paranoi, sam nie wiem? Nigdy nic nie wiem, nie wiem co mam z sobą zrobić, kiedyś miałem pracę, ale jej nienawidziłem, uwielbiałem tylko wypłaty. Może coś sprzedać? Musiałbym zacząć sprzedawać siebie, i tak nie wiem czy ktoś by się skusił, co ja w ogóle piepszeę? Dlaczego zawsze dochodzę do takich absurdów? Muszę wyjść, przewietrzyć się, pooddychać tym względnie świeżym powietrzem. Ubieram się w te same ciuchy co dzień wcześniej, nie licząc bielizny, i do łazienki. Patrzę w lustro, jak ja wyglądam? Tak jak by mnie to dziwiło, wyglądam jak co rano, jak szmata. Oczy jak bym ćpał kilka dni, włosy przetłuszczone, muszę je kiedyś umyć. Doprowadzam się do porządku i w drogę. Ale dokąd? I znowu nie wiem, więc kieruję się w stronę miasta. Wzrok wbity w asfalt, śledzący każdy paproch... Czasem chciałbym być takim paprochem, ktoś by mnie po prostu rozdeptał i było by p[o krzyku, albo zawiałoby mnie w jakiś ciemny kąt, gdzie nikomu bym nie zawadzał. Ale to by było za łatwe, na tym świecie nic nie może być proste i oczywiste. Dlaczego wszystko musi mieć swój początek i koniec? Dlaczego nie może być po prostu „teraz”? Widzę wiatr, wiem że to dziwne, ale ja widzę. Kiedyś chciałem być wiatrem, ale on chyba ma za dużo obowiązków, nie wiem czy dałbym radę.
Z głową wypełnioną podobnymi bzdurami dochodzę do miasta. Lubię to miasteczko, jestem tu od zawsze, nie wiem, może boję się wyjechać... Boję się ludzi, masy ludzi, takich na ulicy, prostych, bezpłciowych, trzeźwych do przesady, albo nazbyt napojonych swoją siłą, czy władzą. Tak samo boję się wielkich budowli, bloków, masy bloków, betonowych kloców, przytłaczają mnie takie widoki. Mażę o chatce w górach, z dala od tego całego zgiełku, od problemów, złych oczu, cholera, jak ja nienawidzę... nawet sam nie wiem do końca czego!!!
„Wychodzi procesja, stu oka bestia” – tak, szukają tylko inności aby ją napiętnować. Czuję się napiętnowany, a najciekawsze jest to, że z takim „piętnem” jest mi dobrze, tak mi się wydaje. Idzie następny „napiętnowany”, jasne że nie mam drobnych. I znowu będzie piepszył jaki to on nie jest dla mnie kolega i ile to żeśmy razem nie wypili, nie trawię takich ludzi! Ledwo kilka razy w życiu z nim rozmawiałem, i słyszę „poratuj, kolego, złotówki mi brakuje do winka”, mi też brakuje! Ale grzecznie odpowiadam że nie mam i już znam następne pytanie – „ to może masz chociaż papiruska?” A dam mu tą fajkę, zawsze częstuję jak mam. Jeszcze tylko „powodzenia” na koniec i po inteligentnej rozmowie, w końcu. Idę dalej, odpalam sobie papierosa, „stu oka bestia” znowu wodzi wzrokiem, niby obok, że niby nie na mnie. Czy oni całe życie siedzieli w piwnicy, czy w kościele, człowieka nie widzieli? A może oni nie widzą we mnie człowieka? Może jestem takim tworem jakie widuje w snach? A jeżeli tak? To czemu nie uciekają, tylko się gapią? Może dopiero będę takim tworem i wtedy wszyscy uciekną i zostawią nie w spokoju? A może zawsze będę tylko takim śmiesznym czy dziwnym okazem albo wybrykiem? Tak, o bestii mogę sobie pomarzyć.
Kierunek - ławka. Będę siedział, i sobie myślał, o wszystkim i o niczym, to potrafię najlepiej. Czemu nie mogą mi za to płacić? To by było życie, może miałbym czas nawet kogoś pokochać? Kochałem już kiedyś kogoś, zrobiłbym dla niej wszystko, ale jak zwykle potrafiłem tylko mówić. Jakoś jej to nie wystarczało, ale ja sam z sobą ledwo wytrzymuję, dziwię się, że jeszcze pozwalam sobie kroczyć po tej ziemi. Może powinienem to zakończyć? Może tak było by lepiej i dla mnie i dla innych? Kiedyś takich jak ja nazywali bumelantami, teraz raczej darmozjadami. A czy ja kogoś o coś proszę!!!?? Mam gdzieś te wszystkie ręce niby w pomocy wyciągnięte, z palcami zakończonymi szubienicami, aby w odpowiednim momencie zniewolić człowieka. Aby człowiek czół że musi za coś zapłacić, za coś dziękować, nie zgadzam się do cholery, nieee!!!!! Zostawcie mnie, cholera, przecież ja wam nic nie obiecywałem! To nie ja widziałem w sobie lekarza, prawnika, księdza, czy chociaż by strażnika miejskiego! Ja nic wam nie obiecywałem, to są wasze oczekiwania, nie moje! Przestańcie krzyczeć na mnie, przestańcie patrzeć, przestańcie mnie chcieć!!! Ja was nie chcę, ja was o niż nie prosiłem!!!!! Muszę się napić, muszę się odciąć, muszę zniknąć, chociaż na chwilę, nie patrzcie na mnie proszę. Ja idę inną drogą, ja nie chcę tam gdzie wszyscy. Muszę się schować.
Siedzę skulony pod ławką, już jest dobrze, zmniejszyłem się, nie widzą mnie. Nie jestem większy od źdźbła trawy, mogę podnieść dumnie głowę bez strachu że mi ją ktoś odetnie. Ale czy to ma jakiś sens? Chyba powinienem wydrapać się na ławkę i wrócić do normalnych rozmiarów, ale nie do normalności! Weź się w garść, musisz! Ale jeszcze chwilę pobędę maluczki, małą chwileczkę. Nie, muszę wstać i po prostu iść, przed siebie. Tak, do sklepu po piwo, to mi pomoże.
Idę z piwem, obok rzeki, jest spokojnie, nikogo nie ma, jest pięknie, papieros za papierosem, tak. Jedno małe piwko i od razu lepiej, tylko jak długo będę się tak leczył? Do póki pomaga, to chyba dobrze, ale już wiem że na jednym się nie skończy. Pytanie tylko czy ja w ten sposób skrzywiam rzeczywistość, czy prostuje już zakrzywioną? Wracam do domu, tam jeszcze popracuję na rzeczywistością.

I rozpostarły się nadeń czarne skrzydła....

ROZDZIAŁ III

III. Stoję przed lustrem, wpatruję się w swoje odbicie, próbuje odnaleźć chociaż mały aspekt człowieczeństwa. Człowieczeństwa tek dokładnie nakreślonego przez cały okres panowania istoty ludzkiej na ziemi. Po chwili dostrzegam ową cząstkę tak upragnionego plastiku, upragnionego, ale czy przeze mnie? Nie mogę znieść tych oczu, samych w sobie zakłamanych, od teraz jestem sztuczny. Mogę przykleić na tę śmieszną twarz uśmiech, grymas bólu, a nawet smak rozkoszy. Tak, tam w lustrze jestem kimś innym, kimś zupełnie sobie przeciwnym, zadziwiające z jaką łatwością mi to przyszło. Jednocześnie czuję ulgę że to tylko odbicie, czuję nienawiść do tego odbicia, jest wszystkim czego tak bardzo nienawidzę. Czy ja tak naprawdę mogę wyglądać? Wzbiera we mnie złość, nie mogę opanować wypełniającego mnie gniewu, do samego siebie, do swojego dokładnego odbicie, zupełnie jednak różniącego się ode mnie. Tam w lustrze się uśmiecham, albo raczej szyderczo i wzgardliwie przekrzywiam wargi. Zastanawia mnie dlaczego, mimo że ja ani drgnę, moje odbicie zaczyna się poruszać? Nie, nie wolno mu, ja tylko o tym pomyślałem, niech ono przestanie! Przestań się śmiać, przestań nie wolno ci! Uderzam, moja ręka przenika szkło i trafia tę nie znaną mi już osobę. Uśmiech jednak nie znika z jego twarzy, śmieje się jeszcze głośniej, coraz wyraźniej go słyszę. Uderzam ponownie, nie mogę opanować rąk, tłukę z całej siły. Zaciskam palce na jego szyi, czuje jak paznokcie przebijają skórę, po palcach płynie już kojący, ciepły płyn, krew. Staram się rozszarpać mu policzek, coraz więcej krwi, powoli widzę, wyłaniające się z za purpury białe zęby, zaciśnięte, pękające jak by od siły zacisku. Przenoszę obie dłonie wyżej, tak by móc nakierować kciuki na oczy. Zaciskam palce, wrzynam się pod skórę z tyłu głowy, kciuki powoli zanurzają się w oczodoły, coraz głębiej, chyba sięgnąłem już mózgu, tak, jestem już chyba dość głęboko! Dlaczego on nawet nie próbuje się bronić? Drażni mnie to że dalej usiłuje się uśmiechać, nie mogę tego znieść! Z pod lustra biorę jakąś buteleczkę z wodą kolońską i walę na oślep, po głowie, czole, zewsząd wypływa krew, on nie ma już twarzy.
„Cały step bym podpalił, aby znaleźć jedną flaszkę” – muszę mniej pić. Pogubiłem się, to jest zbyt skomplikowane, ja nie daję już rady! Kim była ta postać w lustrze? Co rano ją zabijam, a nawet nie wiem kto to, albo co to jest? Martwię się że ze mną jest coś nie tak, że jestem nazbyt inny, czy ja naprawdę muszę wariować, aby wyglądać na normalnego? Tak – zwariowałem, by znormalnieć! Dlaczego w tym świecie, myśli innych, mają być jakimkolwiek wzorcem? Czy w ogóle można myśleć inaczej? Dlaczego ktoś ma prostować moje myśli, jaką ma pewność że nie są one właśnie prawidłowe? Dlaczego mam się kulić jak pies, opuszczać uszy, odwracać wzrok? Niech patrzą, niech wszyscy patrzą, tak do cholery wygląda jednostka. Ja chcę być po prostu jednostką, niezależną, nie umieszczaną w żadnych ramkach! Do cholery czy każdy musi być już gotowym obrazem, bez prawa do namalowania siebie, do dołożenia nawet małej kreski? Chcę być płótnem, pozwólcie mi nim być! Chcę być malarzem, stwórcom dla samego siebie! Nie chcę, nie muszę pytać nikogo o zgodę. Jeżeli nawet to ma być iluzja, to w takiej iluzji pragnę żyć, przecież nawet moja prywatna iluzja, jest lepsza od całej rzeczywistości..!
Siedzę nad rzeką, teraz jest dobrze, sam, tylko ja i szum wody. On jest cudowny, jemu nikt nie rozkaże być cicho, przenika mnie, płynę razem z nim. Słyszę śpiew ptaków, mogę latać, patrzeć na wszystko z góry, na siebie samego. Czuję dziwne ciepło, coś we mnie w środku zaczyna szaleć, padam na plecy, palce wbijają się w ziemię, i dłonie poczynają przypominać kształtem pięści. Coś ze mnie się uwalnia, wychodzi przez nozdrza, usta, oczy, nie mogę oddychać. Szarpię się z tym, nie mogę opanować, utrzymać tego w sobie, wiem że powinno tam zostać. To coś zaczyna przybierać kształt człowieka, za zdumieniem stwierdzam że to ja. Może trzeba poczuć ból żeby uosobić siebie prawdziwego? Dyszę leżąc na ziemi, a jednocześnie stoję nad sobą, jest mi dobrze, czuję się wolny. Powinienem czuć strach, nie co dzień coś ze mnie wychodzi, ale tego mi było trzeba. Teraz jestem wolny, teraz mogę zrobić wszystko, nikt nie powie mi że to nie tak. Papieros, dawno nie paliłem, poczęstuję siebie papierosem, na pewno chce mi się palić. Jestem z sobą sam na sam, palimy sobie spokojnie, nic nas nie interesuje. –Dlaczego wyszedłeś?- pytam po chwili milczenia. – Nie mogłem już w tobie wytrzymać, nie mogłem już wytrzymać z tobą, nie chcę już tam wracać- troszkę mnie to przeraziło. Przecież my stanowimy jedność, on nie może mnie tak po prostu zostawić, ja sam nie dam rady. Ja nie mogę przed sobą uciec, nie pozwalam sobie! Zabierz mnie ze sobą, nie zostawiaj proszę, to dzięki tobie jakoś funkcjonuję na tym popapranym świecie! Nie możesz mi tego zrobić, i uświadamiam sobie że to ja sam chcę przed sobą uciec. Czy naprawdę jestem taki słaby i żałosny, że nawet siebie nie potrafię zatrzymać? Czy naprawdę jest ze mną aż tak źle, że dopiero musiałem dosłownie wyjść z siebie i sobie to uświadomić? A może powinienem pozwolić sobie odejść? Nie, ty mnie potrzebujesz, jestem twoją maską, jestem twoją osłoną przed światem. Świat nie może cię takiego zobaczyć, on jest zbyt pusty, sam nic tam nie zdziałasz! Posłuż się mną, będę tylko naczyniem, lalką wypełnioną poznaniem, a na zewnątrz, będę tylko sobą, nikt się nie zorientuje że we mnie jesteś. Tak to ma jakiś sens, będziemy tu przychodzić i w tedy będziesz wolny, ale tam musisz się ukrywać we mnie! Zrozum, to nie jest takie proste, nie widziałeś ich oczu, nie czułeś tego całego smrodu, tego swądu przeciętności, to nie jest takie kolorowe jak tutaj. Tam jest inny świat, tu jesteśmy tylko my, ale tam jest strasznie, bez siebie nie przetrwamy tam długo! Zrozum kurwa, to tak nie może być!
Znowu poczułem ciepło, moja postać zaczęła się rozpływać, a potem ból, gdy ów płyn począł wypełniać mi usta, nozdrza, nos. Pochłaniałem siebie na nowo, już było w porządku.
Obudziłem się, było ciemno, szum drzew, szum rzeki, tylko ptaki nie śpiewały. Cholernie bolała mnie głowa, obok mnie pusta flaszka, resztka drugiej jeszcze w dłoni. Leżałem na kamieniach, wszystko mnie bolało. Muszę iść do domu, muszę się normalnie przespać, odpaliłem papierosa, mach za machem, łyk za łykiem, krok za krokiem, do domu, do starych paranoi, do siebie.

ROZDZIAŁ IV

IV. Ktoś stoi nade mną, patrzę w górę i widzę czyjeś oczy, od zawsze tam były, gdzie bym się nie schował, gdzie nie uciekał, zawsze są. Nawet nie muszą mnie gonić, nie muszą się wysilać, ja sam chyba je za sobą ciągnę. Jak balast, jak kula u nogi, spowalniają moje ciało i myśli. Szarpie się, wije, próbuje odskakiwać, nagle, z zaskoczenia uciec, ale nie, one dalej trzymają się mojej nogi. Udaję że się do nich przyzwyczaiłem, aby osłabić czujność, ale one nawet nie muszą być czujne, wszystkie moje pomysły jakby najpierw przepływały przez nie i dopiero potem rodziły się w mojej głowie. Tak, i niby ja myślę samodzielnie, to nawet nie są moje myśli tylko ich resztki przepuszczone przez te wpatrzone we mnie oczy. Ta myśl mnie dobija, to co zawsze uznawałem za swoją ostoje, „moje myśli”, nie zostało stworzone przeze mnie. Przeraża mnie to, jak teraz komukolwiek powiem, że coś co wymyśliłem, jest od początku do końca „moje”? Nie mam nic swojego, w takim wypadku nie ma nawet mnie, chociaż myślę że jestem, to tak naprawdę nie istnieję! „Cogito ergo sum”, niby tak, ale skoro myśli które uznawałem za swoje, tak naprawdę są tylko sugestią, nadaną przez kogoś innego? To „jestem” diametralni traci na wartości, po co istnieć, będąc tylko przekalkowaną myślą? Taka myśl nie ma racji bytu, nie może kreować indywidualności jednostki, więc po co jest? Po co ja jestem, i czy jest w ogóle „ja”..?
Podam na ziemię, wgryzam się w swoją nogę tuż pod kolanem, oczy pierwszy raz patrzą na mnie ze zdziwieniem. Rozszarpuję skórę, gryzę coraz mocniej, moja twarz jest cała we krwi, podoba mi się to, krew tak pięknie smakuje! Wpatruję się w rozszarpane mięso, żyły tryskające wspaniałym, czerwonym napojem, ogromnie mnie to cieszy i bawi. Dochodzę do kości, wylizuję do biała, nie mogę jej przegryźć, biorę kamień leżący nieopodal i walę z całej sił. Po kilku uderzeniach kość zaczyna się kruszyć i dalej już pękać, przełamuję się w końcu, został jeszcze tylko kawał mięcha i skóra. Ponownie zaciskam nań zęby, smakuję się w tym, rozkoszuje słodyczą, napawam się chwilą. Koniec, odgryziona, leży bezwładnie, martwa i to ja ją zabiłem, jestem z tego dumny. Czołgam się, by znaleźć coś co posłużyłoby mi za laskę, jakiś patyk albo, coś w tym stylu. Wlekę się, włóczę ciałem po nasiąkniętej krwią ziemi, w końcu docieram do jakiegoś głazu, opieram się o niego, siedzę i ciężko dyszę. Prowizorycznie opatruję kikut, tamuję krew. Widzę dalej te okropne oczy, ale teraz patrzą na mnie z niedowierzaniem, jakby pytały „coś ty zrobił?”, uświadamiam sobie że nigdy nie byłem tak daleko od nich. Wybucham śmiechem, nie mogę uwierzyć temu co widzę, te oczy, mój prześladowca, powód moich paranoi, są przywiązane do odgryzionej przeze mnie kończyny! Paradoksem jest to, że nadal są kulą u mej nogi, dalej spełniają swoje zadanie inwigilacji i nie mogą zrozumieć jak reszta mnie może się oddalać. Mam jakiś badyl, wstaje i kuśtykam przed siebie, prześladowca zostaję wpatrzony w nieruchomą, siniejącą powoli nogę. Co jakiś czas spoglądam w górę, nie mogę przyzwyczaić się do wolności, czuję się nieswojo, jak bym narodził się na nowo. Tak, jestem nowym człowiekiem tylko w tym samym „opakowaniu”, no z małym ubytkiem na ciele. Nikt na mnie nie patrzy, nie kontroluje, nie destyluje moich myśli, cholera to jestem ja, prawdziwy „ja”!!! Myśli należą do mnie, robię z nimi co chcę, myślę co chcę, sam, cudownie sam. Jakie to piękne uczucie, sam siebie zaskakuję, sam, świadomie mogę się okłamać, dla zabawy, dla rozkoszy, dla siebie. Nie jestem już przekalkowaną myślą, nie jestem czyimś tworem, jestem sam dla siebie panem, jestem sędziom i katem, jestem wszystkim i niczym, jestem, jestem, jestem!!!
Wracam czasem do miejsca gdzie zostawiłem prześladowcę, patrzę jak bez ruch wisi nad wyschniętą już kończyną, przywiązany do niej, przekonany że nią steruje, że nad nią ma władzę i w gruncie rzeczy ma rację. Kuśtykam dumnie po zakamarkach mojej rzeczywistości, dumny kaleka, cudowny kaleka, inny niż wszystko i wszyscy wokoło. Dobrze mi, nigdy nie było mi tak przyjemnie, tak lekko, jakbym lewitował, jakbym był, tak, ja kurwa w końcu jestem!!!
Oblewa mnie zimny pot, serce wali jak oszalałe, ciśnienie rozrywa głowę od środka. Jak ktoś się zorientuje? Jak ktoś dostrzeże że nikt nie pilnuje moich myśli? Jak wyjdzie na jaw że się uwolniłem, że zrobiłem coś wbrew planom? Co „oni” ze mną zrobią? I teraz boję się tego co się stało, boję się reakcji innych. Chodzę więc po świecie, wyprostowany, ze strachem w oczach i ukrywam kaleki umysł, kalekie pomysły, moją odmienność. Jak długo ja tak wytrzymam, kiedy w końcu wybuchnę i zrobię coś co mnie zdradzi, co pokaże wszystkim co jest w mojej głowie? Nie, ja tak nie mogę, nie potrafię, do kurwy nędzy, nie dam sobie z tym rady, tak jak nie dawałem wcześniej gdy „one” patrzyły!!!
Może rzucę się na ziemię i zacznę odgryzać sobie nogę? Chyba tylko to mi zostało...

ROZDZIAŁ V

V. Zostaw mnie, proszę zejdź ze mnie, nie szarp, przecież nic Ci nie zrobiłem, dlaczego mnie męczysz, dlaczego ranisz? Nie, nie rób tego, proszę, nie rób mi krzywdy! Za co, błagam, daj mi spokój, nie zmuszaj mnie do niczego więcej. Ja nie mogę tak dalej, nie mogę już Cię słuchać, nie mogę więcej wypełniać poleceń, nie chcę, nie dam już rady. Nie daję rady!!! Dlaczego upatrzyłeś sobie właśnie mnie, skąd ten pomysł? Co? Że ja sam to zrobiłem? Nie, to nie możliwe, nawet Cię nie znam, nigdy Cię nie widziałem, nawet teraz nie widzę. Odwiąż proszę sznurki, uwolnij moje ręce, nogi, głowę, język, zostaw, nie dotykaj mnie już!!! Jak to nie możesz? Przecież to Ty dyktujesz warunki, ty decydujesz, Ty masz władzę! Rozkaż sobie odejść. Dlaczego jesteś taki prawdziwy, czemu czuję Twoje kolana na mojej głowie, dlaczego klęczysz na mojej głowie? To boli, tak strasznie boli, miażdżysz moje myśli, mój umysł, moje marzenia... Nie, to są moje marzenia, nie Twoje, nie wmówisz mi tego, nie uwierzę, to nie możliwe! Nic nie mów, błagam, nie odzywaj się! Dlaczego jak zatkam uszy dalej Cię słyszę? Jak Cię uciszyć, jak ubłagać, jak się od Ciebie uwolnić? Nie mów że nie dam rady, że nie potrafię, wiem, już to wiem, jestem nikim, i czego jeszcze chcesz? Już Ci to przyznałem, co mam jeszcze powiedzieć, powiem wszystko, tylko mnie puść. Nie każ mi płakać, nie chcę, za długo już płakałem, moje łzy to już tylko wyblakła krew, to chcesz widzieć? Rozerwę sobie dla Ciebie policzki, chcesz? Popatrz. Puść moją rękę, naprawdę chcę to zrobić, Ty też tego chcesz! Nawet tego nie pozwolisz mi zrobić, jesteś śmieszny, nie wiem czego już ode mnie chcesz. Nie wystarczy Ci moja krew, chcesz zatruć moją głowę tak. Nie pozwolę Ci na to, wszystko tylko nie to!!! Klęcz na niej, miażdż ją, ale do niej nie wejdziesz! Co? Nie, ciebie jeszcze tam nie ma! Nie mów tak, nie ja Cię stworzyłem, to nie możliwe! Rozumiem, chcesz żebym oszalał, tak, rozgryzłem Cię, ha. To jest Twój cel, jak niby chcesz to zrobić, nie wystarczy mnie opętać! Tak, krzycz, pokaż jaki jesteś wściekły, pokaż na co Cię naprawdę stać. Zrób w końcu na mnie wrażenie, no dalej, spróbuj, Twoje ciosy już nie działają, to już nie wystarcza. Teraz ja jestem panem, leże pod Tobą, ale to ja tu rządzę!
Kurwa, nie, nie rób tego, nie odważysz się, nie wchodź we mnie! Stamtąd podobno przybywasz, nie wracaj tam, bij mnie, katuj, ale nie wchodź! Zobacz, już jestem posłuszny, będę klęczał, leżał, skakał na jednej nodze, cokolwiek! Wyjmij ręce z moich oczu, zostaw moją głowę, zostaw ją dla mnie, resztę bież. Nie połknę Cię, nie wciskaj głowy w moje usta, rozrywasz mi szczęki, Twoje włosy stają mi w gardle. Duszę się, czuję Twoją czaszkę jak wyłamuje mi zęby, czuję już jak Twój oddech zastępuje mój. Zaciskam szczęki, odgryzam Ci głowę. Ręce w moich oczodołach już bezwładnie sterczą, nic nie widzę, ale czuję że jesteś martwy. Powoli odzyskuję wzrok, robisz się przeźroczysty, znikasz, odchodzisz, odchodzi ból.
Leżę na podłodze, jestem wykończony, „cudnie zmęczony”. Szczęśliwy, dawno nie było mi tak dobrze, tak lekko... Ale... Co to za śmiech? Nie, kurwa to nie możliwe, on jest w mojej głowie! Przecież połknąłem jego głowę, jego głowa jest moją. Zrywam się na równe nogi, biegnę do lustra. Więc tak wyglądasz, w końcu widzę Twoją twarz, jesteś całkiem podobny do mnie, ale oczy całkiem inne. Jak śmiesz się uśmiechać, z czego się cieszysz? To jeszcze nie koniec, jeszcze z Tobą nie skończyłem, tak łatwo mnie nie zdobędziesz, to ja będę się śmiał! Myślisz że wygrałeś? Myślisz że w końcu Ci się udało? Nie znasz mnie jeszcze!!!
Staję przed ścianą, zaczynam walić z całej siły głową, raz za razem. I co teraz powiesz, nie spodziewałeś się tego, co? Kto teraz się śmieję, boli co, czujesz ten ból? Cierp teraz skurwysynu, tak jak ja cierpiałem, poczuj to co ja czułem kiedy mnie okładałeś! Och, dlaczego się nie śmiejesz? Czyżbyś czuł że przegrywasz? Jeszcze nie, Ty nie miałeś litości, więc ja też nie będę miał. Znowu staję przed lustrem. Popatrz jak wyglądasz, cały we krwi, czoło całe rozbite, prawie widać biel czaszki. Jeszcze z Tobą nie skończyłem, to dopiero początek, nie myśl że tak łatwo Ci odpuszczę. Wracam do ściany. Biję dalej, widzę jak wypływasz ze mnie, jak zostaje z Ciebie plama, czerwona plama. To piękne, to wspaniały widok, po każdym uderzeniu, coraz więcej Ciebie ląduje na ścianie. Tak, to było mi potrzebne, nie masz już władzy, mieszasz się z farbą, spływasz do podłogi, teraz ja mogę po Tobie deptać! Wynoś się ze mnie i nie wracaj, pod moim butem jest Twoje miejsce. Nie masz już żadnego ciała, jesteś tylko czerwoną plamą, mogę zrobić z Tobą co chcę, mogę Cię zdrapać, zamalować. Ale nie, ja Cię tak zostawię, wybiję tylko resztki Ciebie z MOJEJ (!) głowy i będę patrzył na Twoją bezradność.
Rozmazuję teraz Cię na ścianie, dorysowałem Ci oczka, smutny uśmiech i łezkę, tylko po to by móc teraz Cię bić. Zaciskam pięści, uderzam, sprawia mi to olbrzymia radość. Oj biedaku, oczko Ci się rozmazało, pozwól że poprawię. Poprawiam tylko po to by móc Ci w nie splunąć, biję dalej, kostki pękają, nieważne, jest mi za dobrze żeby przestać! Słyszę Twoje jęki, Twoje ciche błagania. O nie, Ty nie słuchałeś, mogłem wrzeszczeć i płakać, byłeś niewzruszony, teraz moja kolej! Nawet nie czuję już swoich pięści, uderzam mechanicznie, jestem podniecony, podekscytowany jak nigdy. Zaczynam krzyczeć z rozkoszy, walę już cepami, cios za ciosem, coraz szybciej.
Padam wyczerpany na ziemię, Ty już nie wydajesz żadnego dźwięku, nawet nie dyszysz, nawet nie masz już twarzy. Ciężko oddycham, zabiłem Cię, w końcu, wolność, jak to pięknie brzmi. Przewalam się na plecy, patrzę w sufit, zasypiam i nic mi się nie śni.
Budzę się w środku nocy, nie pamiętam co się stało, ale jest mi dziwnie lekko, dawno tego nie czułem, nie rozumiem tylko, dlaczego tak boli mnie głowa....

ROZDZIAŁ VI

VI. Kto mnie tak urządził? Jak ja wyglądam? Czy to jest krew? Skąd ona się wzięła, cała ściana we krwi. Czemu leżę na podłodze? Moja głowa, co mi tu urosło? Skąd ten guz? Nic nie pamiętam, znowu się pewnie spiłem, mam nadzieję, bo inaczej nie mogę tego wytłumaczyć. Wstaję, patrzę w lustro. Kurwa, tu chyba trzeba jakiegoś plastra, może lepiej bandaż? Kto mógł mi to zrobić? Gdzie ja się wczoraj szlajałem? Może to lepiej że nie pamiętam, bezpieczniej dla mnie. Jeszcze straciłbym do siebie jakikolwiek szacunek. Ale to zrobiłem już dawno, przetrawiłem swoją godność i delikatnie mówiąc, wydaliłem. Po co mi w tym świecie godność? Miałbym być jedynym który ją posiada? Chyba wszyscy występują teraz przeciwko sobie samemu, wstydzą się siebie, wstydzą się prawdziwego „ja”.
Pamiętam! On tu wczoraj był i chyba się pobiliśmy. Tak, stłukłem go, nie miał szans i to jest jego krew, nie moja. No to wszystko w porządku, jestem już spokojny i jakoś dumny z siebie. Tylko gdzie on jest? Przecież się nie poruszał, chyba go zabiłem, na pewno był martwy. Gdzie jest ciało? Musiałem się go pozbyć, oczywiście, nie ma innego wytłumaczenia. Jest jeszcze noc, doczołgam się do łóżka i prześpię się jeszcze chwilę. Muszę odespać tę nocną walkę. Moje dłonie, kurwa, nie mogę wyprostować palcy, kostki popękane i zaschnięte. Nie interesuje mnie to tak naprawdę, w końcu musiałem czymś go bić. Kładę się, Morfeusz oplata moje myśli, powoli zabiera do swojej krainy...
Tyle że ja nigdy tam nie doszedłem, zawsze mnie coś odciągało od tego mętnego celu, tuż przed nim. Tym razem nie było inaczej, nie miałem nawet się co łudzić. Porwało mnie w bok, do tego strasznego świata, szarego i zimnego. Kulę się, i chowam wzrok, nie chcę na to patrzeć. Chcę po prostu się wyspać! Wiem że na to mi nie pozwolą. Kto mi nie pozwoli? Przecież wiem, znam go dobrze, nie daje o sobie zapomnieć. Znowu rozmawiam z sobą, ale to chyba ten „bobry” ja. Nie krzyczy, nie bije, nie poniża... a może to tylko pułapka? Może mnie podpuszcza, chcę wejść w łaski aby w odpowiednim momencie uderzyć. Na pewno tak! Ale ja się nie dam podejść, nie tym razem. Podnoszę się, zaczynam powoli iść, on idzie za mną. Coś do mnie mówi, ale ja go nie słucham, przynajmniej się staram. Nagle ruszam, jak z kopyta, przed siebie, zamykam oczy i daję się wyprzedzać własnym nogom. Biegnę bardzo szybko, włosy rozwiane, wiatr kłuję twarz. Otwieram oczy i widzę że on jest tuż przede mną, patrzy się na mnie. Biegnie tak jak ja, ale głowę ma przekręconą w moją stronę. Gapi się i uśmiecha. Znowu się zaczyna. Nie zniosę tego, wiedziałem że to ty, raz cię zabiłem a ty nie znikasz, dlaczego? Nie zatrzymam się, po prostu nie, tak będę biegł, do końca, gdziekolwiek on jest!
Zatrzymał się a ja jak w ścianę uderzam prosto w niego. Ała, moje wszystko! Nie mogę się załamać, nie mogę go słuchać! Nic nie mówi, tylko stoi nade mną i patrzy się, szydzi ze mnie, to lubi najbardziej. Klęczę przed nim... Nie, wolę już umrzeć, nie będę przed nikim klękał! Padam na twarz, wgryzam się w ziemię i znowu nie wytrzymuję, płaczę. Czekam aż mnie tylko ktoś dobije, mażę o tym. Niech ktoś podejdzie i rozdepcze mi głowę, tak by mózg wypłyną i stał się nawozem dla tej wyimaginowanej ziemi. Niech coś na mnie urośnie, nie wiem, może chociaż jakiś kaktus? Tak by już nikt nie mógł mnie dotknąć, żebym chociaż w tedy miał spokój. Jak dziecko kopię nogami, boję się podnieść wzrok, boję się go zobaczyć. Tak! Gdybym nie miał oczu już nigdy bym go nie zobaczył, było by to nie możliwe. To jest pomysł!
Znalazłem dwa, lekko zaostrzone kamienie, wyczułem je dłońmi, po omacku. Przysunąłem do twarzy, chwilę się wahałem, ale nie, zrobię wszystko żeby się od niego uwolnić. Wsuwam dłonie pod twarz, kamienie przykładam do oczu, przyciskam. Nauczyłem się już czerpać radość z bólu, musiałem to zrobić inaczej dawno bym z sobą skończył. Wbijam, te można powiedzieć zasłony w oczodoły, czuję jak gałki oczne zbliżają się do mózgu. Chyba pękają, czuję jak spływają po moich dłoniach, ciepłe, kojące wręcz. Potargane powieki nie będą już potrzebne. Dobijam kamienie jeszcze głębiej, przez chwilę widziałem jakieś błyski, ale teraz już tylko ciemność. Leżę, trochę jeszcze zakłopotany,. Czy dobrze zrobiłem? Podciągam się na kolana, podnoszę tułów, głowę i kieruję swój „wzrok” tam gdzie on ostatnio stał. Wszystko zniknęło, nic tu nie ma. Siadam po turecku, boję się jeszcze cieszyć, jeszcze poczekam.
I jest on! Kurwa!!! Nie ma nic, tylko on, jest jeszcze gorzej! Pęka ze śmiechu, wytyka mnie palcem, kłuje mnie nim mimo że mnie nie dotyka. Nic nie mówi, tylko się śmieję. Przechylam się do tyłu, opieram na dłoniach, teraz nie mogę nawet płakać.
Chyba się już nasycił, odchodzi powoli, znika w oddali. Ja zostaję, idiota z kamiennymi oczyma, zrezygnowanym wyrazem twarzy, zalany krwią i białkiem ocznym. Nie wiem czy mam oczy otwarte, czy zamknięte, ale jakie to teraz ma znaczenie? Dwa kamienie? Teraz wydaje mi się to śmieszne. Muszę naprawdę zabawnie wyglądać.
Teraz chcę przespać swój sen, tylko tyle.....

ROZDZIAŁ VII

VII. Siedzę na ławce w parku, jest mi dobrze, spoglądam na kołyszące się na wietrze odradzające się wieżowce, widzę błyszczące w słońcu świeże, wiosenne okna. Wiewiórka spokojnie opuszcza zimowe biuro w poszukiwaniu soczystych segregatorów. Ptaki wylatują z przytulnych kserokopiarek wyścielonych papierem z przekwitłych dawno już niszczarek, muszą jak co roku szukać gniazd spinaczy by wykarmić młode. Wszystko budzi się do życia, pachnie nowością. Zza oceanu wróciły wygłodniałe kosze na śmieci, usilnie próbują znaleźć jakieś pędy paprochów. Ja mam troszkę w kieszeni, co roku je dokarmiam, czym byłby świat bez tych kolorowych koszy? Tłamszą się pod moją ławką, przeskakują przez siebie, nigdy nie podchodzą za blisko, są nieufne. „Macie, nie bójcie się mnie.” Chciałbym mieć przy sobie taki kosz na śmieci, ale wiem że nie da się ich oswoić, nie mogą żyć w niewoli, poza tym nie chciał bym ich ograniczać. Wstaję z ławki i idę w stronę stawu, na trawniku przebijają się już hydranty i budki telefoniczne, ktoś wyprowadza swój komputer na spacer. Nad stawem pląsają w zabawie młodziutkie kosiarki i dzikie skutery. W tym roku pojawił się nawet jeden rower – podobno zagrożony gatunek, niewiele ich już zostało. Ludzie rzucają do wody zasuszone monety i przypatrują się jak walczą o nie, osłabione jeszcze po zimie butle z tlenem. Na trawie widać jeszcze zeszłoroczne opadłe okiennice, pod nimi czasem można wypatrzyć jakiegoś gryzonia; myszkę czy klawiaturę.
Cholera, coś użarło mnie w ramię, czyżby obudziły się już zapalniczki? Teraz będzie mnie swędziało, jestem na to uczulony, tego nie lubię w wiośnie...
Budzę się, rzucam w stronę okna, drzewo – jest, liście, kwiaty, jabłka – są. To tylko sen, jaka ulga. Piję łyk herbaty z termosu, jeszcze ciepła, skręcam papierosa, odpalam. Wyjątkowo nie mam kaca, po prostu nie było za co wczoraj wypić. Włączam telewizor, jak zwykle nic nie ma, albo się o coś kłócą albo ktoś zachwala cudowny preparat z jakiegoś egzotycznego krzewu, nuda. W radiu sama tandeta, chłam, masowe zawodzenie do mikrofonów. Że ktoś kurwa widzi różnice między tymi kawałkami? Zawszę to samo – „Ja cię kocham, ty mnie nie, u lelele”, i tak cały dzień, z przerwami na nowinki z polityki, rzygać się chcę. Może poranna gimnastyka? Tak, doszedłem już do drzwi pokoju, więc zaliczone. Wychodzę, schodzę na dół, siadam w kuchni na krześle, rozglądam się. Posiedzę trochę, jeszcze do końca się nie obudziłem.
Nachodzą mnie czasem dziwne myśli, np. wczoraj przed zaśnięciem, przypominam sobie, to było jakoś tak; „Czy zdanie – zatrzymać czas na chwilę – ma rację bytu? Chwila jest jakimś okresem czasu, więc zatrzymanie czas na jakiś okres czasu – chwilę – było by automatycznie przedłużeniem owej – chwili – co nijak się ma do faktycznego zatrzymania czasu. Zatrzymanie czasu powinno trwać...... NIC! Więc zdanie – zatrzymać czas na chwilę – jest samo w sobie bez sensu!”. No i po co mi to? Nikomu się to do niczego nie przyda, a tylko mi miesza w głowie. I pomyśleć że nie mogłem przez to zasnąć, żałosne. Odpalam kolejnego skręcioka, muszę się ubrać, nie mogę cały dzień chodzić w slipach i koszulce. A właściwie dlaczego nie? Kto mi zabroni, kto coś powie? Pieprzę, dziś się nie ubieram, tak będzie wygodniej, nie będę marnował czasu.
Mam dziś jakiś podły nastrój, nie wiem, ciśnienie może, jakoś nic mi się nie chce, chyba wracam do łóżka. Poleżę sobie jeszcze jakiś czas i pomyślę o podobnych bzdurach jak wczoraj wieczorem. Może znowu wpadnę na nikomu nie potrzebna mądrość? Wracam do pokoju, kładę się z powrotem, leżę na plecach i gapię się w sufit. Muszę kiedyś zebrać pajęczyny, tyle że ja je lubię i to nie jest jakaś wymówka przed sprzątaniem, tylko ja naprawdę lubię pająki i ich sieci. Co z tego że wyglądają „nie estetycznie”, dla mnie są ładne. Podpalam kadzidełko, niech się troszkę tu odświeży, dziś opium, dawno nie czułem tego zapachu. Pokuj napełnia się powoli dymem, szafa już pływa w zawiesinie, która w końcu oplata resztę mebli i mnie zarazem. O niczym chyba nie myślę, taka pustka w głowie, nawet to przyjemne, ale ja tak długo nie mogę. No i po chwili znowu, motłoch myśli, jedna włazi na drugą, odbierając sens poprzedniej. Jest rano a mnie już boli głowa! Czy to się kiedyś zmieni? Jakoś w to wątpię, tyle czasu już z tym żyję i żadnej zmiany, jest tylko coraz gorzej, zwłaszcza jak się nie napiję. Kurwa! To mój drugi dzień bez alkoholu, to dlatego myśli takie zamazane, nieklarowne, dziś muszę to zmienić! No i mam cel, niezbyt ambitny, ale zawsze jakiś. Muszę tylko najpierw wyprowadzić swój komputer na spacer......

CO!!!!!!!!! Patrzę ponownie za okno i widzę kołyszące się na wietrze odradzające się wieżowce.....Nie wyjdę, kurwa nie ruszę się stąd! To musiał być sen, to nie może dziać się naprawdę! Chowam się pod kołdrę, tu jestem bezpieczny, jest ciepło i jestem tu tylko ja, tutaj nic nie widzę. Chcę zasnąć, po prostu zasnąć, gdy się obudzę tego już tam nie będzie, na pewno, to tylko koszmar! To tylko złudzenie, ale dlaczego tak rzeczywiste? Mój umysł jest tylko przemęczony, to tylko zmęczenie, musze odpocząć! Zasypiam zwinięty w kulkę pod płaszczem broniącym mnie przed światem, niby realnym.
Śpię....

ROZDZIAŁ VIII

VIII. Kolejny bezpłodny dzień przepełniony bezcelowością. Snuję się deptakiem swojego więzienia, nazywanego przez wszystkich miastem, państwem, kontynentem, kulą ziemską a dalej światem. Mijam szarych współwięźniów ubranych w pasiaki które nazywają np. garniturami czy żakietami. Posępnie, jak po sznurkach chodzą jakby zakodowanymi wcześniej drogami, z oczyma wpatrzonymi w bezkresną pustkę otaczającej iluzji. Inni siedzą grzecznie w swoich celach - to znowu ponoć biura, sklepy czy hale. Wykonują tam co dzień te same czynności, jak roboty, bezuczuciowe maszyny, mające jeden określony cel, którego nie mogą stracić z oczu, tylko w tedy są przydatni...
Cóż za okrutna wizja więzienia idealnego. Więzień który nie ma świadomości że jest więźniem, więzienie które nazywa światem, cela którą nazywa biurem. Zaplanowane czynności nazywane spontanicznością, zakodowane myśli nazywane pragnieniami, wreszcie podporządkowanie nazywane wolą! Gdzie jest granica między więźniem a wolnym człowiekiem, skoro nie wiadomo jak wygląda wolny człowiek? Skąd wiedzieć że robimy to na co właśnie sami mamy ochotę, skoro zamazano znaczenie pragnień i zdetronizowano je do jednego słowa – odpoczynek!
Idę tak z dłońmi w kieszeniach w swoim pasiaku, mijam szare karcele, przede mną stąpa szary mężczyzna trzymający za rękę szarą kobietę. Siadam na ławce i przyglądam się dalej tej parze, z ich twarzy można wyczytać banalną treść – chcieć jeść; chcieć pić; chcieć spać bo rano musieć wstać. Przytłaczająca i ponura rzeczywistość. Rozkładam ręce na oparciu ławki, głowę spuszczam w dół, lekko nią kręcąc. Po policzku spływa mi łza, paznokcie zaczynają się wrzynać w lakierowane drewno, czuję niesamowite ciśnienie powoli nadymające mi głowę, wybucham...
Rzucam się z ławki przed siebie, na oślep, biegnę, krzyczę, skaczę ale ta tępa masa nazywająca siebie ludźmi nie jest w stanie tego dostrzec. Trąca co poniektórych, to ramieniem, to dłonią, lecz oni tylko bezwładnie odlatują, wracając czym prędzej na wcześniej obrany kurs. Coraz mocniej utwierdza mnie to w przekonaniu że to jakiś żart lub że jestem w szpitalu dla obłąkanych, że zaraz pojawią się sanitariusze czy strażnicy by mnie uspokoić!!! Nie mogę powstrzymać narastającego podniecenia, wpadam w coraz większy szał...
Chwytam do ręki pierwszy lepszy badyl leżący na ziemi, podbiegam do najbliższego mężczyzny i z całej siły biję w kolana. Upada, lecz bez grymasu bólu, nie mogąc się podnieść, czołga się dalej we wcześniej obranym kierunku. Przystaję na chwilę zdziwiony, patrzę z niedowierzanie. W końcu podchodzę do niego, staję nad nim w rozkroku i biję kilka razy w plecy, zwalnia, ale dalej posuwa się na przód. Z całej szarości daje się teraz dostrzec jeden kolor, przepiękna czerwień, czerwień krwi! Wypływa z jego pleców zaczynając przebijać się przez materiał. Już nie z furią, lecz z zachwytem w oczach biję dalej, czuję się jak artysta, malarz tworzący dzieło. Mężczyzna czołgając się zostawia za sobą różany ogon, odbija czerwone dłonie na asfalcie, z ust broczy krwią, po czym rozsmarowuje ją brzuchem i nogami formując niepowtarzalne wzory.
Postanawiam zwieńczyć dzieło, robię kilka kroków w przód i z niezwykłą precyzją uderzam w środek czaszki, kilka razy, tak by wypłyną mózg. W końcu się udaje!!! Pełen entuzjazmu przyglądam się tej chyba jedynej prawdziwej i niebanalnej części krajobrazu, jedynej w tak ciepłych kolorach. Nikt oprócz mnie nie zwraca na to uwagi, ale to nie ważne, ważne że ja nareszcie widzę coś prawdziwego! Obchodzę dookoła tę dziwną, ale realną formę sztuki... Kurwa!!! Coś jest nie tak!!!
Nachylam się nad roztrzaskaną głową mężczyzny, odłamuję kawałki czaszki tak by przyjrzeć się dobrze jego mózgowi, w końcu rozbrajam tarczę chroniącą ten skarb człowieka. Wsuwam dłoń do środka, tak by wyjąć mózg w możliwie jaj największym kawałku. Udaje się. To co wcześniej ledwo dostrzegałem przez zakrwawione włosy i części popękanej czaszki jest teraz w mojej ręce. Przecieram rękawem, jest tam coś w rodzaju tabliczki, spluwam jeszcze i poleruję aby dokładnie odczytać napis. Po chwili udaje mi się to doczyścić i czytam na głos – „MADE IN CHINA”. Kurwa, nie wiem czy mam się śmiać czy płakać!?
Nie wiem ile czasu minęło, minuta, godzina, dzień czy tysiąc lat, wiem tylko że siedzę teraz na wielkiej stercie ludzkich ciał i płaczę, wokoło porozrzucane są mózgi z tym samym napisem – „MADE IN CHINA”. I dopiero teraz widzę że wszystkie te ciała mają, bądź raczej miały moją twarz. Tylko czy to wszystko jest mną? Albo inaczej – czy ja, jestem tylko tym?