VI. Kto mnie tak urządził? Jak ja wyglądam? Czy to jest krew? Skąd ona się wzięła, cała ściana we krwi. Czemu leżę na podłodze? Moja głowa, co mi tu urosło? Skąd ten guz? Nic nie pamiętam, znowu się pewnie spiłem, mam nadzieję, bo inaczej nie mogę tego wytłumaczyć. Wstaję, patrzę w lustro. Kurwa, tu chyba trzeba jakiegoś plastra, może lepiej bandaż? Kto mógł mi to zrobić? Gdzie ja się wczoraj szlajałem? Może to lepiej że nie pamiętam, bezpieczniej dla mnie. Jeszcze straciłbym do siebie jakikolwiek szacunek. Ale to zrobiłem już dawno, przetrawiłem swoją godność i delikatnie mówiąc, wydaliłem. Po co mi w tym świecie godność? Miałbym być jedynym który ją posiada? Chyba wszyscy występują teraz przeciwko sobie samemu, wstydzą się siebie, wstydzą się prawdziwego „ja”.
Pamiętam! On tu wczoraj był i chyba się pobiliśmy. Tak, stłukłem go, nie miał szans i to jest jego krew, nie moja. No to wszystko w porządku, jestem już spokojny i jakoś dumny z siebie. Tylko gdzie on jest? Przecież się nie poruszał, chyba go zabiłem, na pewno był martwy. Gdzie jest ciało? Musiałem się go pozbyć, oczywiście, nie ma innego wytłumaczenia. Jest jeszcze noc, doczołgam się do łóżka i prześpię się jeszcze chwilę. Muszę odespać tę nocną walkę. Moje dłonie, kurwa, nie mogę wyprostować palcy, kostki popękane i zaschnięte. Nie interesuje mnie to tak naprawdę, w końcu musiałem czymś go bić. Kładę się, Morfeusz oplata moje myśli, powoli zabiera do swojej krainy...
Tyle że ja nigdy tam nie doszedłem, zawsze mnie coś odciągało od tego mętnego celu, tuż przed nim. Tym razem nie było inaczej, nie miałem nawet się co łudzić. Porwało mnie w bok, do tego strasznego świata, szarego i zimnego. Kulę się, i chowam wzrok, nie chcę na to patrzeć. Chcę po prostu się wyspać! Wiem że na to mi nie pozwolą. Kto mi nie pozwoli? Przecież wiem, znam go dobrze, nie daje o sobie zapomnieć. Znowu rozmawiam z sobą, ale to chyba ten „bobry” ja. Nie krzyczy, nie bije, nie poniża... a może to tylko pułapka? Może mnie podpuszcza, chcę wejść w łaski aby w odpowiednim momencie uderzyć. Na pewno tak! Ale ja się nie dam podejść, nie tym razem. Podnoszę się, zaczynam powoli iść, on idzie za mną. Coś do mnie mówi, ale ja go nie słucham, przynajmniej się staram. Nagle ruszam, jak z kopyta, przed siebie, zamykam oczy i daję się wyprzedzać własnym nogom. Biegnę bardzo szybko, włosy rozwiane, wiatr kłuję twarz. Otwieram oczy i widzę że on jest tuż przede mną, patrzy się na mnie. Biegnie tak jak ja, ale głowę ma przekręconą w moją stronę. Gapi się i uśmiecha. Znowu się zaczyna. Nie zniosę tego, wiedziałem że to ty, raz cię zabiłem a ty nie znikasz, dlaczego? Nie zatrzymam się, po prostu nie, tak będę biegł, do końca, gdziekolwiek on jest!
Zatrzymał się a ja jak w ścianę uderzam prosto w niego. Ała, moje wszystko! Nie mogę się załamać, nie mogę go słuchać! Nic nie mówi, tylko stoi nade mną i patrzy się, szydzi ze mnie, to lubi najbardziej. Klęczę przed nim... Nie, wolę już umrzeć, nie będę przed nikim klękał! Padam na twarz, wgryzam się w ziemię i znowu nie wytrzymuję, płaczę. Czekam aż mnie tylko ktoś dobije, mażę o tym. Niech ktoś podejdzie i rozdepcze mi głowę, tak by mózg wypłyną i stał się nawozem dla tej wyimaginowanej ziemi. Niech coś na mnie urośnie, nie wiem, może chociaż jakiś kaktus? Tak by już nikt nie mógł mnie dotknąć, żebym chociaż w tedy miał spokój. Jak dziecko kopię nogami, boję się podnieść wzrok, boję się go zobaczyć. Tak! Gdybym nie miał oczu już nigdy bym go nie zobaczył, było by to nie możliwe. To jest pomysł!
Znalazłem dwa, lekko zaostrzone kamienie, wyczułem je dłońmi, po omacku. Przysunąłem do twarzy, chwilę się wahałem, ale nie, zrobię wszystko żeby się od niego uwolnić. Wsuwam dłonie pod twarz, kamienie przykładam do oczu, przyciskam. Nauczyłem się już czerpać radość z bólu, musiałem to zrobić inaczej dawno bym z sobą skończył. Wbijam, te można powiedzieć zasłony w oczodoły, czuję jak gałki oczne zbliżają się do mózgu. Chyba pękają, czuję jak spływają po moich dłoniach, ciepłe, kojące wręcz. Potargane powieki nie będą już potrzebne. Dobijam kamienie jeszcze głębiej, przez chwilę widziałem jakieś błyski, ale teraz już tylko ciemność. Leżę, trochę jeszcze zakłopotany,. Czy dobrze zrobiłem? Podciągam się na kolana, podnoszę tułów, głowę i kieruję swój „wzrok” tam gdzie on ostatnio stał. Wszystko zniknęło, nic tu nie ma. Siadam po turecku, boję się jeszcze cieszyć, jeszcze poczekam.
I jest on! Kurwa!!! Nie ma nic, tylko on, jest jeszcze gorzej! Pęka ze śmiechu, wytyka mnie palcem, kłuje mnie nim mimo że mnie nie dotyka. Nic nie mówi, tylko się śmieję. Przechylam się do tyłu, opieram na dłoniach, teraz nie mogę nawet płakać.
Chyba się już nasycił, odchodzi powoli, znika w oddali. Ja zostaję, idiota z kamiennymi oczyma, zrezygnowanym wyrazem twarzy, zalany krwią i białkiem ocznym. Nie wiem czy mam oczy otwarte, czy zamknięte, ale jakie to teraz ma znaczenie? Dwa kamienie? Teraz wydaje mi się to śmieszne. Muszę naprawdę zabawnie wyglądać.
Teraz chcę przespać swój sen, tylko tyle.....
wtorek, 22 stycznia 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz