niedziela, 18 listopada 2012

Jebne Wielkie Nic!


Niech mnie ktoś zabije, nie wiem, niech pierdolnie mnie auto, niech zatłuką mnie jakieś łyse ciule... choć pewnie większą szanse mam na zadławienie się piwem. Piwo... właśnie się skończyło i co teraz, jedyna słuszna droga – kiosk – piwo – dom. „Dom”, zwykły pokój z kiblem, zaszczany przez koty i psa, już przyzwyczaiłem się do tego smrodu, pewnie podobnie śmierdzę ale jakoś nikt mi jeszcze tego nie wytkną. Siedzę na krześle z pustą butelką piwa i patrze przez okno, na świat który tak mnie mierzi. Na oko wygląda to pięknie, słońce świeci, ptaszki śpiewają, liście jabłoni lekko tańczą na wietrze, dlaczego boje się nawet otworzyć to okno? Nawet nie podnoszę rolet, tak naprawdę widzę tylko część tego świata, boje się chyba ze jeżeli wpuszczę tu więcej słońca nie wytrzymam jego blasku a może po prostu wiem ze na ten „blask” nie zasługuje. Może sam siebie umieściłem w tym szarym przedziale, w blasku przytłumionym, w blasku nijakim, zapomnianym i prywatnym. I nie wiedzieć czemu płacze, nagle, z dupy strony, może przez brak piwa a może to coś więcej, może to świat wyciska mnie jak cytrynę czy inny pieprzony owoc. Taa, cały świat usiadł mi na karku, usiadł i nie chce wstać, dlaczego kurwa ja zawsze muszę mieć tyle na głowie, dlaczego wszystkie poszarpane myśli upatrzyły sobie właśnie moją głowę by w niej urządzać sobie dzikie orgie?
Co dzień wypuszczam z dłoni coś co nigdy do mnie nie należało, może to jest powód? Czy codzienna utrata czegoś do czego nigdy nie miało się prawa może tak boleć? Gdybym chociaż wiedział co takiego codziennie wypuszczam i za czym tak tęsknie, ufff... jak można tęsknić za czymś czego nigdy się tak naprawdę nie miało i co to do cholery jest?!? I teraz niech ktoś mi powie co jest nie tak, kto tak nasrał w mojej głowie ze ów smród przeszkadza mi normalnie myśleć?!? Smród w którym się pławie, smród który przypomina mi że żyje... a może jestem tym smrodem, to miało by sens... Tak, sam śmierdzę i jestem smrodem istnienia, jestem fundamentem bytu gównianego świata, latryna „boga” który nigdy nie będzie większy ode mnie, tyle wiem, zawsze będę większy od czegoś co nie istnieje, jebane „wielkie nic”... to ja.

Gówniana barykada...


Piwo zakrapiane łzami, to teraz mój napój, moje lekarstwo które chciałbym by okazało się śmiertelnie trujące. Płaczę rozmawiając z butelką piwa bo tylko ona pozostała, ta butelka słucha, przytakuje, nie przerywa mi, jest zajebistą słuchaczką, szkoda że przyszła tylko z jedną koleżanką bo urządził bym sobie prawdziwą konferencję. Z resztą w drodze z pracy rozmawiałem już z jedną ale tamta szybko się mną znudziła i uciekła, jakby pusta w środku, w ciemności przydrożnego kosza na śmieci, nawet tam było jej lepiej niż ze mną... jakoś mnie to nie dziwi. Wiem że butelka nie zdradzi nikomu o czym piszą moje łzy, ufam jej, mogę jej powiedzieć wszystko i tylko przed nią się nie wstydzę, tylko w jej obecności myśląc o sobie nie czuję obrzydzenia i pogardy wobec siebie... jednak nie... czuję to wszystko, ale jej to nie przeszkadza. Jestem wściekły na siebie że przez prawie 30 lat życia na tym popierdolonym świecie ulepiłem taki gówniany twór, takiego gównianego człowieka jakim jestem. Przecież miałem tyle czasu, kurwa prawie 30 lat!!! Jest ktoś kto wie jaki jestem naprawdę, wie jaki mam naprawdę charakter i co najlepsze, gdyby chciał, mógł by złamać mnie w kilka sekund, zgnieść jak robaka, sprawić że w momencie rozpłakałbym się jak dziecko...

Bo ja kurwa nie jestem twardy!!!

Nie mam mocnej psychy!!!

To wszystko to otoczka z zaschniętego gówna a ja jestem tam w środku, mały, płaczliwy kurwa chłopiec, miękki, przerażony i gnijący.

wtorek, 23 marca 2010

Zycie jest... "piękne"...

Pływam ulicami między innymi „zbędnymi”, opieram się tylko tej dziwnej sile która tę całą resztę ciągnie do jakiegoś wyimaginowanego celu, ja go nie mam. Patrzę jak inni dają się połykać przez dziwną istotę którą nazywają „życiem”. Ja nigdy jej chyba nie spotkałem, albo nie zwróciłem uwagi, pewnie nie była tego godna a może to ja nie byłem jej godzien? Zresztą kogo to tak naprawdę obchodzi i tak jestem mimowolnie przypisany pewnej karykaturze na którą muszę wyglądać, i tak nikogo nie interesuje jaki jest człowiek, ważne jaki ma być! Czego bym nie zrobił i tak ktoś zawsze splunie mi w twarz słowem - „człowieku!”, to chyba jedyna rzecz od której nie możemy się uwolnić.
Człowieczeństwo – produktywność - niezbędność – konieczność – szarość – zbędność - unicestwienie, tak powinna wygladać podręcznikowa historia egzystencji istoty ludzkiej z punktu widzenia obecnego świata. Ja przy starcie bylem już na szóstym etapie (bo „...czego nie można kochać, mijać należy” - Nietzsche), czekam tylko na etap ostatni, poprzednie są dla mnie tylko przekreśleniem wolności jakiejkolwiek, bez której moja „zbędność”, a raczej wiedzo o mojej zbędności, nie dawała by mi nawet tej minimalnej satysfakcji, którą paradoksalnie chwilami odczuwam. Dla takiego świata jaki oglądam...po prostu nie chcę być jego częścią i tyle!!! Potrzebuję tylko małej, maleńkiej enklawy, azylu do którego mogę uciekać i odcinać się od tego, pożal się panie antychryście świata. Tyle że jedynym „miejscem” do którego mogę uciec jestem ja sam i tylko w sobie mogę układać wszystko jak należy. Nawet jak bym zaczął układać, tak ogólnie wszystko, nikt nie zwrócił by na to uwagi, wszyscy mijali by tylko „akty inności” a moje krzyki nie dotarły by do ich jakże uważnie nadstawionych uszu.
Człowiek to właśnie takie tępe stworzenie, ubrać, nakarmić, wytresować i puścić na „role”, nic nie rozumie, patrzy tylko tymi pustymi ślepiami w przestrzeń czekając na kolejny rozkaz, kolejne zadanie do wykonania. Jednocześnie twierdzi że jest „wolny” i że wszystko co robi jest jego indywidualnym wyborem, jakże by inaczej – co pan wybiera, szubienice czy stryczek, z cebulką czy bez? Tak, nie ma to jak wolność, naprawdę można się nią napawać w tym świecie, wybrać sobie kolor auta, kafelki do łazienki, nawet na śniadanie można wybrać sobie kurwa płatki, na przykład z bananem czy innym patatonem. Jak dla mnie....po prostu BOMBA!!! Aż się robi miło na sercu, nie prawdasz?
Jakoś nikt nie dostrzega tego że to wszystko jest tak ładnie i niby precyzyjnie poukładane tylko po to by stworzyć pozory wolności, może to ja mam jakiś spaczony obraz rzeczywistości, jeżeli tak to i tak mam to gdzieś! Przynajmniej jest to moje spaczenie i tego nikt mi nie zabierze, nikt nie poprzestawia i nikt nie powie że tak jest naprawdę. Każde z tych zwierzątek pociągowych (mowa tu oczywiście o tzw. „człowieku”) stwierdzi że nie tak wygląda jego świat, a skoro jego świat tak nie wygląda, to mój też nie może i kropka. Kolejny przypadek urojonej wolności, skoro ja egzystuję w świecie takim jak każda inna istota, to jak mogę widzieć ten świat inaczej? „Świat” nie przewiduję odstępstw od reguły, jest taki a nie inny i czy to nam się podoba czy nie musimy się przystosować. Przynajmniej tak jest z „jego” punktu widzenia, każdą zmienną przypisze sobie i w konsekwencji uzna ją za „normę”, po prostu „świat uniwersalny”. Wszystko w jego egoistycznym mniemaniu jest jego częścią i może z logicznego punktu widzenia jest w tym „odrobina” prawdy, co nie zmienia faktu że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego (delikatnie powiedziane, prawda?).
A gdyby tak znalazł się większy egoista od tego tzw. świata, a może to świat jest częścią mnie? Może to właśnie świat jest określany mną, może to ja jestem istotom wyższą a ten śmieszny glob obraca się między moimi palcami, jednym ruchem powoduję trzęsienie ziemi, wybuch wulkanu, śmierć i narodziny milionów!?! To by wyjaśniało dlaczego ten świat jest taki popieprzony, po prostu nie chcę mi się nim zajmować, jakoś mam ważniejsze sprawy na głowie, kota i w ogóle... zarobiony jestem i tyle! Co miał by mnie obchodzić jakiś błagający o życie „robaczek” zasypany w kopalni czy inna zbędna mi istota wyskakująca z okna swojego apartamentowca, gdybym musiał akurat nakarmić kota czy zrobić sobie jajecznicę, zupełnie nic. Choć może mogło by być nawet zabawnie, rozbolał by mnie ząb – trzęsienie ziemi, ukłuł bym się w paluszek – karambol na autostradzie, kurwa poszedł bym się odlać i na Bałtyku zaginęły by dwa kutry rybackie przykryte przez „gwałtowną falę przypływu”. Tak, a ta masa maluczkich pode mną wznosiła by do mnie modły i jeszcze dziękowała za takie życie - „skacz jak ci karzę, będę patrzył jak skaczesz”, a na koniec podziękuj że pozwoliłem ci skakać. Cóż, ciekawa wizja, dla niektórych nawet oczywista, tyle że nie do mnie się modlą i może troszkę inaczej tłumaczą sobie pewne sprawy. W końcu żaden sztorm nie był zdaję się spowodowany niefortunnym oddawaniem moczu przez jakąś rozleniwioną istotę, choć patrząc na to „mrowisko ludzkości”, kto wie co mami się tam w ich otępiałych umysłach?
Tacy jak ja zawsze są równi zeru, lecz radość z bycia zerem jest jednak większa niż można by sobie wyobrazić, nie wybieram sobie koloru auta – nie mam auta, kafelek do łazienki – nie mam łazienki, nawet kurwa płatków nie lubię, tyle problemów z głowy. Arystoteles zapytany po co codziennie chodzi na targowisko skoro i tak nigdy nie ma pieniędzy odpowiedział - „Lubię tak chodzić i patrzeć ile jest na świecie rzeczy do niczego zupełnie mi nie potrzebnych”. Co nie zmienia faktu, że gdybym posiadał kiedyś w życiu np. przytoczone wcześniej auto, to pewnie i wybrał bym sobie jego kolor. Ale nie mam i jakoś łatwiej podbudować się myślą, że to mój indywidualny i niezależny wybór, na który nie ma wpływu żaden czynnik prócz mojej niechęci posiadania takowego pojazdu, czy czegokolwiek innego, pozostającego aktualnie poza moim zasięgiem.

I krąg się zamyka, ale uszy do góry, życie jest przecież piękne... jak wyżej.

wtorek, 22 stycznia 2008

KRZYKI

WSTĘP

„Od początku wmawiają nam że możemy osiągnąć wszystko o czym tylko zamarzymy, że wszystko jest w naszym zasięgu. Niby możemy do czegoś dążyć, coś poznawać i faktycznie, możemy. Ale po jakimś czasie, jakby ktoś kamieniem wali nas w głowę i uświadamia że to wszystko nie ma tak w gruncie rzeczy sensu. Tak, możemy rysować sobie naszą przyszłość w przeróżnych barwach, możemy upajać się myślą że będziemy coś znaczyć. Tyle że barwy którymi się posługujemy są z góry ustalone, tam gdzie wstawimy np. czerwień, już wcześniej zaznaczono błękit, czy jakikolwiek inny kolor. Upajamy się swoją indywidualnością, wolnością, nawet nie wiedząc o tym, że tej wolności mamy tylko tyle ile nam dano, że tak naprawdę, to nie my decydujemy.”

Montano la Costa

ROZDZIAŁ I

I. Patrzę na świat jak na obraz, tak w tym momencie jest on dla mnie tylko obrazem. Ja go tworzę, to ja teraz rządzę pędzlem życia, jestem twórcą istnienia. Stoję dumnie przed stelażem w głupiej czapce, paletą w dłoni i długim papierosem w ustach. Jak szpadą ciskam w płótno pędzlem, dodaję nowe kolory, kreski, podkreślam wszystkie najważniejsze detale. Jestem dumny z tego co powstaje, na twarzy mojej rysuje się uśmiech, w oczach szaleńczy zapał do tworzenia. Tak, stworzyłem idealną krainę, można nazwać to rajem czy utopią. Sam jestem zauroczony harmonią, nie ma tam nic zbędnego, wszystko się z czymś łączy i z czegoś wynika. Jeszcze tylko rama, mam odpowiednią, dawno ją przygotowałem, wygląda tak jakby z niej spływał ten obraz. Ogarniam całość wzrokiem, tak, to jest to....
W tym momencie powinienem odejść i zostawić tę wizję świata, ale coś mnie tchnęło aby jeszcze ulepszyć dzieło. Więc kontynuowałem. Wszystko zaczynało się zlewać, myśl wpływała na myśl, jedna przytłaczała drugą. Kolory traciły swój wdzięk, przypominały teraz raczej plamy na obrusie. Tak, zdawało się bez końca, każdy ruch pędzla był uderzany następnym, chcącym go poprawić, a w rzeczywistości niszcząc go. Przebiłem płótno, wszystko przepadło, w amoku już zanurzony, teraz trzymając prawdziwą szpadę, bez bólu tnę dalej. Zniszczone, padam na kolana, płaczę, została tylko rama, reszta w strzępach. Odwracam się i odchodzę, chcę zapomnieć.
Gdybym miał dla siebie choć odrobinę szacunku, schowałbym to „dzieło” tak, by żadne oczy go nie dostrzegły, wzią bym ramę i zaczął od nowa. Ale nie, ja zostawiłem go na widoku, tak by każdy mógł mu się przyjrzeć i go zapamiętać. Tak by, kto tylko zechce, mógł się na nim wzorować...
Czy jestem godzien miana artysty?

ROZDZIAŁ II

II. I rozpostarły się nadeń czarne skrzydła, lecz czerni takiej nie było dane mu dostrzec nawet w najmroczniejszych snach czy najodleglejszych zakątkach jego paranoi. Nie wiedzieć czemu biegł w panice przed siebie, nie rozumiał, dlaczego ucieka przed czymś na co tak długo czekał? Krok za krokiem, coraz szybciej, ale na twarzy jego rysował się uśmiech. Chciał się dobrze przyjrzeć, chciał zapamiętać ten widok, nie mógł tylko zatrzymać nieokiełznanych w tym momencie nóg. Rozłożył ręce, na portret owych podążających za nim skrzydeł, marzył, że wzniesie się w powietrze i wraz z tą bestią, aniołem, czy jakkolwiek można by to nazwać, poszybuje gdziekolwiek, byle dalej od rzeczywistości. Jak szaleniec krzyczał, śmiał się, płakał. Wokół niego wyrastały coraz to następne drzewa, pomyślał, że nigdy nie widział tak ogromnych drzew... Ale nie, nie mógł teraz o tym myśleć, musiał przenikać ciemność, musiał zapamiętać jej każdy szczegół, tak by móc ją zawsze odtwarzać, by mógł, kiedy tylko zechce zatapiać się w niej. Coś jest nie tak, pomyślał... Nagle wyrasta przed nim coś o bliżej nie określonych kształtach, niby płynna postać, przelewająca się jakby z naczynia do naczynia, nigdy nie dochodząc do żądanej formy. Próbował to odgonić, pozbyć się, chociaż ominąć, tak by nie trwonił na to swojej uwagi. Jak z reflektorów z tego nowego tworu uderzyło światło, zaślepiało mu oczy, nic już nie widział.
Cholera, moja głowa – pomyślał jednocześnie spuszczając rękę na podłogę w poszukiwaniu wody mineralnej, był pewien, że wczoraj ją tu stawiał. – Jest – szybko pochłoną kilka łyków. Odłożył butelkę i zaczął rozglądać się za papierosem. Papieros to była najważniejsza część pobudki, nienawidził podnosić się z łóżka bez uprzedniej dawki nikotyny. Pluł sobie w brodę za to co rano, wiedział że to niby nie zdrowo, ale to samo mógł pomyśleć o wczorajszej flaszce. – Jest papieros.... ale gdzie ja znowu podziałem ognia, nie chcę, nie, nie... Tak, zapalniczka jest w spodniach, za cholerę nie chcę się tam sięgać, ale co zrobić? Podczas sięgania po pazalkę odnajduję wzrokiem mały ratunek, klin albo jak dobrze pójdzie nawet dwa. Powoli się zwlekam, odsuwam z pod stóp zgwałconą gazetę, głowa ciąży, przeraża mnie myśl o kolejnym bezpłodnym dniu. Kolejny papieros, tym razem popity pozostałością wczorajszej wódki, zaczynam wracać do życia, jak dobrze. Mój pokuj wcale tak źle nie wygląda, jutro posprzątam, nic się nie stanie. Oszukuję się, nazywając to „artystycznym nieładem”, muszę przyznać z całkiem niezłym rezultatem. Staram się niczego nie nadepnąć podczas wychodzenia z pokoju, czasem jest to trudne, mógłbym to pieszczotliwie przyrównać do porannej gimnastyki, tak, w oszukiwaniu siebie jestem całkiem niezły. Śniadań nie jadam, a przynajmniej bardzo rzadko, po co, skoro po nocach nie śpię, w nocy mam na wszystko czas.
Muszę znaleźć pracę! Tak, dziś znajdę pracę, przecież potrzebuję pieniędzy, muszę za coś żyć. Ale co to za życie gdy trzeba pracować, jakoś cały entuzjazm ze mnie spływa. Posiedzę jeszcze chwilę, mam czas, nic ani nikt mnie nie goni, no może z wyjątkiem tego twora z mojego snu. Zastanawiam się, nie pierwszy raz, co mógłbym robić w tym moim tak zwanym życiu? Albo mojej wegetacji, to chyba trafniejsze określenie. Znowu myślę, że chętnie porysowałbym węglem, głupie, i co mi to da? Z tego nie da się żyć, ewentualnie moje paranoje znalazłyby ujście, ale przyzwyczaiłem się do tych paranoi, sam nie wiem? Nigdy nic nie wiem, nie wiem co mam z sobą zrobić, kiedyś miałem pracę, ale jej nienawidziłem, uwielbiałem tylko wypłaty. Może coś sprzedać? Musiałbym zacząć sprzedawać siebie, i tak nie wiem czy ktoś by się skusił, co ja w ogóle piepszeę? Dlaczego zawsze dochodzę do takich absurdów? Muszę wyjść, przewietrzyć się, pooddychać tym względnie świeżym powietrzem. Ubieram się w te same ciuchy co dzień wcześniej, nie licząc bielizny, i do łazienki. Patrzę w lustro, jak ja wyglądam? Tak jak by mnie to dziwiło, wyglądam jak co rano, jak szmata. Oczy jak bym ćpał kilka dni, włosy przetłuszczone, muszę je kiedyś umyć. Doprowadzam się do porządku i w drogę. Ale dokąd? I znowu nie wiem, więc kieruję się w stronę miasta. Wzrok wbity w asfalt, śledzący każdy paproch... Czasem chciałbym być takim paprochem, ktoś by mnie po prostu rozdeptał i było by p[o krzyku, albo zawiałoby mnie w jakiś ciemny kąt, gdzie nikomu bym nie zawadzał. Ale to by było za łatwe, na tym świecie nic nie może być proste i oczywiste. Dlaczego wszystko musi mieć swój początek i koniec? Dlaczego nie może być po prostu „teraz”? Widzę wiatr, wiem że to dziwne, ale ja widzę. Kiedyś chciałem być wiatrem, ale on chyba ma za dużo obowiązków, nie wiem czy dałbym radę.
Z głową wypełnioną podobnymi bzdurami dochodzę do miasta. Lubię to miasteczko, jestem tu od zawsze, nie wiem, może boję się wyjechać... Boję się ludzi, masy ludzi, takich na ulicy, prostych, bezpłciowych, trzeźwych do przesady, albo nazbyt napojonych swoją siłą, czy władzą. Tak samo boję się wielkich budowli, bloków, masy bloków, betonowych kloców, przytłaczają mnie takie widoki. Mażę o chatce w górach, z dala od tego całego zgiełku, od problemów, złych oczu, cholera, jak ja nienawidzę... nawet sam nie wiem do końca czego!!!
„Wychodzi procesja, stu oka bestia” – tak, szukają tylko inności aby ją napiętnować. Czuję się napiętnowany, a najciekawsze jest to, że z takim „piętnem” jest mi dobrze, tak mi się wydaje. Idzie następny „napiętnowany”, jasne że nie mam drobnych. I znowu będzie piepszył jaki to on nie jest dla mnie kolega i ile to żeśmy razem nie wypili, nie trawię takich ludzi! Ledwo kilka razy w życiu z nim rozmawiałem, i słyszę „poratuj, kolego, złotówki mi brakuje do winka”, mi też brakuje! Ale grzecznie odpowiadam że nie mam i już znam następne pytanie – „ to może masz chociaż papiruska?” A dam mu tą fajkę, zawsze częstuję jak mam. Jeszcze tylko „powodzenia” na koniec i po inteligentnej rozmowie, w końcu. Idę dalej, odpalam sobie papierosa, „stu oka bestia” znowu wodzi wzrokiem, niby obok, że niby nie na mnie. Czy oni całe życie siedzieli w piwnicy, czy w kościele, człowieka nie widzieli? A może oni nie widzą we mnie człowieka? Może jestem takim tworem jakie widuje w snach? A jeżeli tak? To czemu nie uciekają, tylko się gapią? Może dopiero będę takim tworem i wtedy wszyscy uciekną i zostawią nie w spokoju? A może zawsze będę tylko takim śmiesznym czy dziwnym okazem albo wybrykiem? Tak, o bestii mogę sobie pomarzyć.
Kierunek - ławka. Będę siedział, i sobie myślał, o wszystkim i o niczym, to potrafię najlepiej. Czemu nie mogą mi za to płacić? To by było życie, może miałbym czas nawet kogoś pokochać? Kochałem już kiedyś kogoś, zrobiłbym dla niej wszystko, ale jak zwykle potrafiłem tylko mówić. Jakoś jej to nie wystarczało, ale ja sam z sobą ledwo wytrzymuję, dziwię się, że jeszcze pozwalam sobie kroczyć po tej ziemi. Może powinienem to zakończyć? Może tak było by lepiej i dla mnie i dla innych? Kiedyś takich jak ja nazywali bumelantami, teraz raczej darmozjadami. A czy ja kogoś o coś proszę!!!?? Mam gdzieś te wszystkie ręce niby w pomocy wyciągnięte, z palcami zakończonymi szubienicami, aby w odpowiednim momencie zniewolić człowieka. Aby człowiek czół że musi za coś zapłacić, za coś dziękować, nie zgadzam się do cholery, nieee!!!!! Zostawcie mnie, cholera, przecież ja wam nic nie obiecywałem! To nie ja widziałem w sobie lekarza, prawnika, księdza, czy chociaż by strażnika miejskiego! Ja nic wam nie obiecywałem, to są wasze oczekiwania, nie moje! Przestańcie krzyczeć na mnie, przestańcie patrzeć, przestańcie mnie chcieć!!! Ja was nie chcę, ja was o niż nie prosiłem!!!!! Muszę się napić, muszę się odciąć, muszę zniknąć, chociaż na chwilę, nie patrzcie na mnie proszę. Ja idę inną drogą, ja nie chcę tam gdzie wszyscy. Muszę się schować.
Siedzę skulony pod ławką, już jest dobrze, zmniejszyłem się, nie widzą mnie. Nie jestem większy od źdźbła trawy, mogę podnieść dumnie głowę bez strachu że mi ją ktoś odetnie. Ale czy to ma jakiś sens? Chyba powinienem wydrapać się na ławkę i wrócić do normalnych rozmiarów, ale nie do normalności! Weź się w garść, musisz! Ale jeszcze chwilę pobędę maluczki, małą chwileczkę. Nie, muszę wstać i po prostu iść, przed siebie. Tak, do sklepu po piwo, to mi pomoże.
Idę z piwem, obok rzeki, jest spokojnie, nikogo nie ma, jest pięknie, papieros za papierosem, tak. Jedno małe piwko i od razu lepiej, tylko jak długo będę się tak leczył? Do póki pomaga, to chyba dobrze, ale już wiem że na jednym się nie skończy. Pytanie tylko czy ja w ten sposób skrzywiam rzeczywistość, czy prostuje już zakrzywioną? Wracam do domu, tam jeszcze popracuję na rzeczywistością.

I rozpostarły się nadeń czarne skrzydła....

ROZDZIAŁ III

III. Stoję przed lustrem, wpatruję się w swoje odbicie, próbuje odnaleźć chociaż mały aspekt człowieczeństwa. Człowieczeństwa tek dokładnie nakreślonego przez cały okres panowania istoty ludzkiej na ziemi. Po chwili dostrzegam ową cząstkę tak upragnionego plastiku, upragnionego, ale czy przeze mnie? Nie mogę znieść tych oczu, samych w sobie zakłamanych, od teraz jestem sztuczny. Mogę przykleić na tę śmieszną twarz uśmiech, grymas bólu, a nawet smak rozkoszy. Tak, tam w lustrze jestem kimś innym, kimś zupełnie sobie przeciwnym, zadziwiające z jaką łatwością mi to przyszło. Jednocześnie czuję ulgę że to tylko odbicie, czuję nienawiść do tego odbicia, jest wszystkim czego tak bardzo nienawidzę. Czy ja tak naprawdę mogę wyglądać? Wzbiera we mnie złość, nie mogę opanować wypełniającego mnie gniewu, do samego siebie, do swojego dokładnego odbicie, zupełnie jednak różniącego się ode mnie. Tam w lustrze się uśmiecham, albo raczej szyderczo i wzgardliwie przekrzywiam wargi. Zastanawia mnie dlaczego, mimo że ja ani drgnę, moje odbicie zaczyna się poruszać? Nie, nie wolno mu, ja tylko o tym pomyślałem, niech ono przestanie! Przestań się śmiać, przestań nie wolno ci! Uderzam, moja ręka przenika szkło i trafia tę nie znaną mi już osobę. Uśmiech jednak nie znika z jego twarzy, śmieje się jeszcze głośniej, coraz wyraźniej go słyszę. Uderzam ponownie, nie mogę opanować rąk, tłukę z całej siły. Zaciskam palce na jego szyi, czuje jak paznokcie przebijają skórę, po palcach płynie już kojący, ciepły płyn, krew. Staram się rozszarpać mu policzek, coraz więcej krwi, powoli widzę, wyłaniające się z za purpury białe zęby, zaciśnięte, pękające jak by od siły zacisku. Przenoszę obie dłonie wyżej, tak by móc nakierować kciuki na oczy. Zaciskam palce, wrzynam się pod skórę z tyłu głowy, kciuki powoli zanurzają się w oczodoły, coraz głębiej, chyba sięgnąłem już mózgu, tak, jestem już chyba dość głęboko! Dlaczego on nawet nie próbuje się bronić? Drażni mnie to że dalej usiłuje się uśmiechać, nie mogę tego znieść! Z pod lustra biorę jakąś buteleczkę z wodą kolońską i walę na oślep, po głowie, czole, zewsząd wypływa krew, on nie ma już twarzy.
„Cały step bym podpalił, aby znaleźć jedną flaszkę” – muszę mniej pić. Pogubiłem się, to jest zbyt skomplikowane, ja nie daję już rady! Kim była ta postać w lustrze? Co rano ją zabijam, a nawet nie wiem kto to, albo co to jest? Martwię się że ze mną jest coś nie tak, że jestem nazbyt inny, czy ja naprawdę muszę wariować, aby wyglądać na normalnego? Tak – zwariowałem, by znormalnieć! Dlaczego w tym świecie, myśli innych, mają być jakimkolwiek wzorcem? Czy w ogóle można myśleć inaczej? Dlaczego ktoś ma prostować moje myśli, jaką ma pewność że nie są one właśnie prawidłowe? Dlaczego mam się kulić jak pies, opuszczać uszy, odwracać wzrok? Niech patrzą, niech wszyscy patrzą, tak do cholery wygląda jednostka. Ja chcę być po prostu jednostką, niezależną, nie umieszczaną w żadnych ramkach! Do cholery czy każdy musi być już gotowym obrazem, bez prawa do namalowania siebie, do dołożenia nawet małej kreski? Chcę być płótnem, pozwólcie mi nim być! Chcę być malarzem, stwórcom dla samego siebie! Nie chcę, nie muszę pytać nikogo o zgodę. Jeżeli nawet to ma być iluzja, to w takiej iluzji pragnę żyć, przecież nawet moja prywatna iluzja, jest lepsza od całej rzeczywistości..!
Siedzę nad rzeką, teraz jest dobrze, sam, tylko ja i szum wody. On jest cudowny, jemu nikt nie rozkaże być cicho, przenika mnie, płynę razem z nim. Słyszę śpiew ptaków, mogę latać, patrzeć na wszystko z góry, na siebie samego. Czuję dziwne ciepło, coś we mnie w środku zaczyna szaleć, padam na plecy, palce wbijają się w ziemię, i dłonie poczynają przypominać kształtem pięści. Coś ze mnie się uwalnia, wychodzi przez nozdrza, usta, oczy, nie mogę oddychać. Szarpię się z tym, nie mogę opanować, utrzymać tego w sobie, wiem że powinno tam zostać. To coś zaczyna przybierać kształt człowieka, za zdumieniem stwierdzam że to ja. Może trzeba poczuć ból żeby uosobić siebie prawdziwego? Dyszę leżąc na ziemi, a jednocześnie stoję nad sobą, jest mi dobrze, czuję się wolny. Powinienem czuć strach, nie co dzień coś ze mnie wychodzi, ale tego mi było trzeba. Teraz jestem wolny, teraz mogę zrobić wszystko, nikt nie powie mi że to nie tak. Papieros, dawno nie paliłem, poczęstuję siebie papierosem, na pewno chce mi się palić. Jestem z sobą sam na sam, palimy sobie spokojnie, nic nas nie interesuje. –Dlaczego wyszedłeś?- pytam po chwili milczenia. – Nie mogłem już w tobie wytrzymać, nie mogłem już wytrzymać z tobą, nie chcę już tam wracać- troszkę mnie to przeraziło. Przecież my stanowimy jedność, on nie może mnie tak po prostu zostawić, ja sam nie dam rady. Ja nie mogę przed sobą uciec, nie pozwalam sobie! Zabierz mnie ze sobą, nie zostawiaj proszę, to dzięki tobie jakoś funkcjonuję na tym popapranym świecie! Nie możesz mi tego zrobić, i uświadamiam sobie że to ja sam chcę przed sobą uciec. Czy naprawdę jestem taki słaby i żałosny, że nawet siebie nie potrafię zatrzymać? Czy naprawdę jest ze mną aż tak źle, że dopiero musiałem dosłownie wyjść z siebie i sobie to uświadomić? A może powinienem pozwolić sobie odejść? Nie, ty mnie potrzebujesz, jestem twoją maską, jestem twoją osłoną przed światem. Świat nie może cię takiego zobaczyć, on jest zbyt pusty, sam nic tam nie zdziałasz! Posłuż się mną, będę tylko naczyniem, lalką wypełnioną poznaniem, a na zewnątrz, będę tylko sobą, nikt się nie zorientuje że we mnie jesteś. Tak to ma jakiś sens, będziemy tu przychodzić i w tedy będziesz wolny, ale tam musisz się ukrywać we mnie! Zrozum, to nie jest takie proste, nie widziałeś ich oczu, nie czułeś tego całego smrodu, tego swądu przeciętności, to nie jest takie kolorowe jak tutaj. Tam jest inny świat, tu jesteśmy tylko my, ale tam jest strasznie, bez siebie nie przetrwamy tam długo! Zrozum kurwa, to tak nie może być!
Znowu poczułem ciepło, moja postać zaczęła się rozpływać, a potem ból, gdy ów płyn począł wypełniać mi usta, nozdrza, nos. Pochłaniałem siebie na nowo, już było w porządku.
Obudziłem się, było ciemno, szum drzew, szum rzeki, tylko ptaki nie śpiewały. Cholernie bolała mnie głowa, obok mnie pusta flaszka, resztka drugiej jeszcze w dłoni. Leżałem na kamieniach, wszystko mnie bolało. Muszę iść do domu, muszę się normalnie przespać, odpaliłem papierosa, mach za machem, łyk za łykiem, krok za krokiem, do domu, do starych paranoi, do siebie.